Początek "Prześwietlenia", filmu Krzysztofa Kieślowskiego z 1974 roku: słuchawki lekarskie wyłapują niepokojące dźwięki. Cięcie montażowe – arkadia zniewolona pięknem. Poetyckie kadry wyłamują się reportażowemu zapisowi. Rajska, zielona aleja, samotna ławka w opuszczonym parku, słońce, wietrzyk. Tam, gdzie jest strasznie, czasami bywa pięknie. Głos mężczyzny: "Mam żal do życia, że to już, że do niczego nie jestem zdatny, to koniec". Jesteśmy w sanatorium dla gruźlików w Sokołowsku na Dolnym Śląsku, gdzie Kieślowski spędził pięć lat dzieciństwa (lata 1951-57). Dokumentalne
"Prześwietlenie" było jego powrotem do miejsca, w którym w przyszłości ma powstać Europejskie Centrum twórczości Krzysztofa Kieślowskiego, a od dwóch lat odbywa się festiwal o nazwie "Hommage à Kieślowski", czyli "W hołdzie Kieślowskiemu".
"Sokołowsko z mojego dzieciństwa pamiętam najlepiej" – pisał
Kieślowski w "Autobiografii" – "Tam też było sanatorium, w którym leżał mój ojciec. Była to miejscowość uzdrowiskowo-wypoczynkowa, w której mieszkało około tysiąca osób – kuracjusze przebywający w sanatoriach i ze dwieście osób obsługi z rodzinami".
Niewiele zostało z dawnej świetności kurortu Görbersdorf w Górach Suchych leżących w środkowych Sudetach. Czarodziejska Góra pod Wałbrzychem definitywnie straciła luksusowy sznyt. Archiwalne zdjęcia wspaniałych niegdyś domów sanatoryjnych upokarzają wynędzniałe budynki szpitalne i uzdrowiskowe. Tylko nieliczne są wciąż czynne, pozostałe straszą samotnością miejsc opuszczonych. Ale improwizowane spacery w Sokołowsku były nie tylko grą w nostalgię. Cztery ulice na krzyż, ale jeżeli skręcimy w którąkolwiek z nich, możemy odkryć na przykład świetnie zachowany angielski ogród, wielkiej urody cerkiewkę Michała Archanioła albo kilka niewielkich stawów, z ptakami niefrasobliwie przelatującymi ponad głowami kuracjuszy. Nieskazitelny poetycki landszaft, nic tylko strzelać fotki i wklejać na Facebooka.
Na rogatkach wsi widać imponującą bryłę sanatoryjnego królestwa o nazwie "Grunwald" – dzisiaj z przeciekającym dachem, w kompletnej niemal ruinie. A przecież ów kompleks pałacowy był świadkiem niejednego zachwycającego rautu. W połowie dziewiętnastego wieku zakochana w krajobrazie i mikroklimacie Gór Suchych hrabina von Colomb namówiła swojego szwagra, słynnego doktora Hermanna Brehmera, do wybudowania uzdrowiska leczącego oryginalną metodą hydroterapii. Już sześć lat później w Görbersdorf powstał pierwszy ośrodek leczenia gruźlików, i to właśnie na wzór Sokołowska został stworzony słynny potem kompleks sanatoryjny w szwajcarskim Davos, a po kuracji w niemieckim "Grunwaldzie" Tytus Chałubiński, wybitny lekarz i profesor patologii, długo szukał podobnego miejsca w Polsce. Jakiś czas potem odnalazł miejscowość o nazwie... Zakopane. Po wojnie Sokołowsko konsekwentnie traciło na znaczeniu. Stopniowo podupadało, dzieląc chory los państwowej służby zdrowia.
Bardzo długo nie wiedziano, co zrobić z "Grunwaldem" oraz pozostałymi sanatoriami. Ktoś wpadł na niegłupi pomysł organizowania tutaj dużych imprez związanych ze sportami zimowymi, skończyło się jak zwykle na temacie pieniędzy, a ściślej ich braku. W 2005 roku opustoszały od dawna "Grunwald" został podpalony. Koniec pieśni.
Kiedy wydawało się, że klamka ostatecznie zapadła, a dla dawnego kurortu nie ma ratunku, w Sokołowsku pojawiła się grupa zapaleńców z Fundacji Sztuki Współczesnej "In Situ" z Bożenną Biskupską i Zuzanną Foggt na czele, które stworzyły Międzynarodowe Laboratorium Kultury oraz Archiwum twórczości Krzysztofa Kieślowskiego. Dzisiaj pamięć o
Kieślowskim w Sokołowsku to także skwer imienia reżysera, kilka tablic upamiętniających jego pobyt we wsi oraz oczywiście festiwal. W tym roku do grona organizatorów imprezy dołączyli: Paweł Adamski, dzięki któremu zostały zainstalowane trzy ekrany wielkoformatowe (również w czeskim Meziměsti) oraz spiritus movens merytorycznej części festiwalu, energiczna i serdeczna
Ajka Tarasow, współpracująca przez lata m.in. z
Andrzejem i
Januszem Kondratiukami,
Januszem Zaorskim,
Andrzejem Wajdą,
Barbarą Sass,
Wojciechem Marczewskim i
Witoldem Leszczyńskim.
KIEŚLOWSKI PLUJE NA WIDZÓW Ostatnie lata zawodowej aktywności
Kieślowskiego to były wielkie festiwale, czerwone dywany i wszystkie – nie tylko trzy – kolory egzaltacji. W Sokołowsku na razie (i na szczęście) jest inaczej.
Kieślowski jest tu raczej dokumentalny niż rozprawiający o Bogu. Trochę przaśny, nieco przykurzony, ale dostrzegający każdy detal.
Większość z nas mieszkało w przypominającym wesołe domy studenckie ośrodku o rozbrajającej nazwie "Radosno", którego bezpieczeństwa strzegł pies o imieniu Bonzo. W "Radosno", wspólnie z Marcinem Adamczakiem (ubiegłorocznym laureatem nagrody im. Krzysztofa Mętraka oraz współpracownikiem Filmwebu), a także Bartoszem Żurawieckim, Tadeuszem Lubelskim i Januszem Wróblewskim prowadziliśmy warsztaty z krytyki filmowej. To było cenne, ubogacające doświadczenie.
W Sokołowsku zainstalowali się także fotograficy i filmowcy-amatorzy realizujący nowe pomysły, a
Marcin Bortkiewicz, jeden z najciekawszych twórców młodego pokolenia, autor realizowanego w programie "30 minut"
"Portretu z pamięci" kręcił kolejny film.
Krzysztof Kieślowski
O
Kieślowskim wspaniale opowiadał biograf reżysera, Stanisław Zawiśliński: "Kiedy przyjechałem do Sokołowska po raz pierwszy, wiele lata temu, wszyscy go jeszcze pamiętali. Jako dzieciak był trochę złośliwy – rzucał ogryzkami w zakochane pary w parku, a w kinie, w którym teraz jesteśmy, pluł na widzów przez dziurę w suficie, za wentylatorem, proszę uważać, może jeszcze tam siedzi gdzieś na górze".
Kieślowski w "Autobiografii" nawiązywał do tamtych czasów: "Problem polegał na tym, że nie miałem – jak wielu moich kolegów – pieniędzy na kupno biletu. Rodzice nie byli w stanie nam ich dać. Czasem oczywiście tak, ale rzadko. Wchodziłem więc z kolegami na dach. Tam był rodzaj dużego wentylatora. Taki komin, który miał otwory po bokach. Przez te otwory świetnie się pluło na kinową publiczność. Robiliśmy to prawdopodobnie z zazdrości. Byliśmy wściekli, że oni mogli wejść do kina, a my nie."
W czasie sympatycznej, skromnej gali, która na pewno spodobałaby się
Kieślowskiemu, studio filmowe "Tor" przekazało sokołowskiemu Archiwum bogate zbiory własne. Obejrzeliśmy także nieznany dokument
Kieślowskiego z 1968 roku,
"Zdjęcie", w którym stara fotografia dwóch chłopców z karabinami sprowokowała reżysera do detektywistycznego niemal śledztwa prowadzącego do odszukania postaci ze zdjęcia, a przy okazji ujawnienia w tragikomicznej formie ludzkich emocji, zachowań i natręctw. Na nowo zgrany i udźwiękowiony przez "TVP Kultura" dokument czeka teraz zapewne druga młodość.
Krzysztof Kieślowski
W tym roku motywem przewodnim dyskusji panelowych stał się jednak film
"Bez końca" z 1984 roku. Niegdyś surowo oceniony przez krytykę i część publiczności, jest dzisiaj najbardziej przejmującym dokumentem stanu wojennego w polskim kinie.
Kieślowski pisał: "W Polsce
"Bez końca" został fatalnie przyjęty. Fatalnie po prostu. Jeszcze nigdy z powodu żadnego filmu nie miałem tak wielu przykrości. Został źle przyjęty przez władze, przez opozycję i przez Kościół. Czyli przez wszystkie trzy siły, które w Polsce funkcjonowały. Dostaliśmy strasznie w kość z powodu tego filmu". Znalazłem starą recenzję Zygmunta Kałużyńskiego z "Polityki". Tak pisał o
"Bez końca": "Film przypomina małpę w cyrku naśladującą ludzkie gesty, lecz stanowiącą dla człowieka obelgę".
W emocjonalnym wykładzie entuzjasta
"Bez końca", profesor Tadeusz Lubelski z Uniwersytetu Jagiellońskiego, opowiadał o kulisach powstania filmu i jego recepcji. "To rzadki przykład arcydzieła, dla którego czas przestał być groźny. Rzecz znamienna, ten film ciągle rośnie w moich oczach, jest coraz lepszy" – podkreślał Lubelski.
W pełni zgadzam się z tą opinią. Zawieszona pomiędzy weryzmem a alegorią opowieść o wdowie po prawniku broniącym opozycjonistów (kreacja
Grażyny Szapołowskiej), dopiero po śmierci męża odkrywającą miłość do niego, sąsiaduje u
Kieślowskiego z wnikliwą fotografią destrukcyjnej rzeczywistości w Polsce tuż po ogłoszeniu stanu wojennego. Film jest zarówno zapowiedzią stylistycznych poszukiwań, które staną się odtąd synonimem tak zwanej późnej twórczości
Krzysztofa Kieślowskiego (to pierwszy tytuł zrealizowany przez reżysera w artystycznym trio ze scenarzystą
Krzysztofem Piesiewiczem oraz kompozytorem
Zbigniewem Preisnerem), jak i podsumowaniem dotychczasowej drogi
Kieślowskiego-dokumentalisty. W
"Bez końca" niemoc pustego, tragicznego czasu została przeciwstawiona symbolicznym znakom zapytania: o obecność tajemnicy, chybotliwość kategorycznych decyzji o wydźwięku etycznym oraz odwagę towarzyszącą śmierci.
"Oto człowiek odnajduje w sobie samym innego człowieka, którego obecności nie przeczuwał" – opowiadał
Kieślowski przyjaciółce,
Hannie Krall, w wywiadzie opublikowanym niegdyś w "Polityce".
NIE ZNAM ODPOWIEDZI Bez wątpienia sporo jeszcze zostało w Sokołowsku do zrobienia. Druga edycja "Hommage" to dopiero początek długiej drogi. Fatalny jest dojazd i baza noclegowa, a organizacja tak dużej i prestiżowej dla popularyzacji polskiego kina imprezy bez grosza dotacji ze strony PISF czy SFP zakrawa na jakiś ponury żart. Na szczęście festiwal ma to, co chyba najważniejsze: pasję organizatorów oraz nazwisko
Kieślowskiego otwierające drzwi do wielu wspaniałych osobistości. W tym roku również przyjechało ich sporo.
"Podwójne życie Weroniki"
Wprawdzie pomimo zapowiedzi nie dotarł
Klaus Maria Brandauer, ale pojawił się za to Philipp Rapport, producent pokazanej w Sokołowsku
"Manipulacji" Pascala Verdosciego, asystenta
Kieślowskiego z
"Czerwonego", z
Brandauerem w roli głównej.
Dotarła także rodzina, ulubieni aktorzy, studenci i przyjaciele reżysera: Maria Kieślowska,
Dorota Kędzierzawska, Arthur Reinhart,
Marcel Łoziński,
Marzena Trybała czy
Katarzyna Figura. Przyjechali młodzi twórcy, dla których nazwisko
Kieślowskiego jest ważnym punktem odniesienia –
Renata Gabryjelska,
Marcin Bortkiewicz czy
Katarzyna Jungowska (autorka ciekawej etiudy
"Popatrz na mnie", prywatnie córka
Grażyny Szapołowskiej, aktorskiej ikony
Kieślowskiego).
W odremontowanym kinoteatrze "Zdrowie" oraz na seansach plenerowych pokazane zostały zarówno filmy bohatera festiwalu, jak i twórców mniej lub bardziej świadomie nawiązujących do spuścizny autora
"Podwójnego życia Weroniki":
Grega Zglinskiego,
Jacka Bławuta, braci
Jean-Pierre'a i
Luca Dardenne czy
Heleny Třeštíkovej.
"Trzy kolory: Biały" / "Czerwony"
"Kiedy po raz pierwszy zadzwonił do mnie
Kieślowski, nie byłam w najlepszej formie. W kinie grałam wciąż ten sam stereotyp urodziwego tła, banalne panienki z banalnymi problemami. Mnie to nie wystarczało, miałam ambicje na więcej – mówiła na spotkaniu z publicznością
Marzena Trybała. – Byłam wtedy aktorką Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie.
Krzysztof przyszedł na spektakl, popatrzył na mnie swoimi mądrymi oczami i powiedział: "Wiem, że masz w sobie dużo więcej, że mi to zagrasz". Wówczas chodziło o rolę Werki w
"Przypadku", potem zagrałam w
"Bez końca", w
"Dekalogu" się nie udało,
Krzysztofowi bardzo na mnie zależało, ale miałam niestety zakontraktowany występ w roli hrabiny Cosel w NRD-owskim serialu, potem mignęłam jeszcze w
"Białym". To właśnie
Kieślowski pokazał mi, że w aktorstwie można grać do wewnątrz, grać ciszą. To była artystyczna i ludzka przyjaźń, która miała przełomowe znaczenie".
"Bardzo go brakuje w naszym środowisku filmowym – dodawała
Dorota Kędzierzawska – Odwagi jego poglądów, bezkompromisowości, braku hipokryzji". "W Szwajcarii
Krzysztof Kieślowski jest bogiem" – podkreślał producent
"Manipulacji" Philip Rapport – "On zmienił myślenie o kinie".
***
Byłem zachwycony
"Niebieskim", kiedy w drugiej klasie liceum jechałem na Konkurs Wiedzy o Filmie do Gdańska. Widziałem wówczas ten film trzy albo cztery razy. Iluminacja.
Możliwość spotkania z
Krzysztofem Kieślowskim na żywo wydawała się spełnieniem marzeń. Jednak nie dojechał, coś mu wypadło. Rozmawiał z nami, uczestnikami konkursu, przez interkom. Moderatorem był profesor Tadeusz Szczepański. Znamienne, że do dzisiaj pamiętam tamtą rozmowę i skierowane do nas słowa reżysera. "Nie lawirujcie, nie chowajcie się za cudzymi plecami, nie kłamcie. Tylko prawdziwi jesteście dla mnie wartością".
"Każdy z nas?" – zapytał ktoś prowokacyjnie.
Kieślowski: "Nie znam odpowiedzi".