Relacja

30. WFF: "Gottland", "Patriota", "Timbuktu"

autor: , , /
https://www.filmweb.pl/article/30.+WFF%3A+%22Gottland%22%2C+%22Patriota%22%2C+%22Timbuktu%22-107790
Od piątku (10 października) w stolicy trwa 30.Warszawski Festiwal Filmowy. Codziennie na Filmwebie będziecie mogli przeczytać recenzje obejrzanych przez nas filmów. Dziś prezentujemy recenzje: "Gottland", polsko-czesko-słowackiej adaptacji książki Michała Szczygła pod tym samym tytułem, czesko-fińskiego dramatu o dopingu w sporcie pt. "Patriota" oraz francusko-mauretańskiego "Timbuktu" o bojownikach dżihadu działających w tytułowym mieście. Więcej recenzji znajdziecie TUTAJ.

***

Druga wizyta w kraju Gotta (rec. filmu "Gottland")

Mariusz Szczygieł pół żartem pół serio przyznał, że jego zdaniem najlepszy autor to autor martwy i on tym martwym autorem być potrafi. Chodziło mu oczywiście o to, że postanowił nie wtrącać się w pracę pięciorga młodych czeskich filmowców, którzy zabrali się za ekranizację jego bestsellerowej książki "Gottland". I tak chyba powinno być. Najlepsze adaptacje to w końcu takie, które nie podchodzą do pierwowzoru na kolanach. Każdy z młodych twórców znajduje więc w reportażach Szczygła zaledwie inspirację, z której wyciąga już własną opowieść. Problem polega tylko na tym, że świetna książka Polaka robi filmowcom nie lada konkurencję.



Czuć tu bowiem nieopierzenie twórców, to, że nie panują jeszcze do końca nad dostępnymi im środkami wyrazu, a już do mistrzowskiej lekkości i przejrzystości prozy Szczygła sporo im brakuje. Co wcale nie znaczy, że nie warto "Gottlandu" obejrzeć. Choć papierowa wersja pozostaje niedoścignionym ideałem – stając się rodzajem kuli u nóg dokumentalistów – dostarcza zarazem ciekawego kontekstu dla wersji filmowej. Skoro twórcy potraktowali pozycję Szczygła jedynie jako punkt wyjścia, skarbnicę wartych poruszenia tematów – a nie scenariusz – seans staje się rodzajem zabawy w tropienie różnic. Te same wątki, ci sami bohaterowie – inne spojrzenie, inne wnioski.

I tak – przykładowo – historia obuwniczego przedsiębiorstwa rodziny Batów u Szczygła jest opowieścią o kapitalizmie posuniętym niemal do totalitaryzmu. Najlepiej uświadamia to wzmianka o umieszczonym w windzie ruchomym gabinecie dyrektora, którego obecność czyniła z fabryki Baty istny panoptikon, miejsce permanentnej inwigilacji pracownika przez zwierzchnika obdarzonego wszechogarniającym spojrzeniem. Owa winda pojawia się co prawda w filmie, ale tutaj jej jazda zostaje zaprzęgnięta w odgórną koncepcję narracyjną i służy zupełnie innej metaforze. Linia produkcyjna "po okręgu" z fabryki butów staje się symbolem czasu, mielącego wszystko żarna historii. Praca kamery powiela ten ruch i cała etiuda zrealizowana jest jako panorama. Poszczególne ujęcia nie następują po sobie, a przewijają się przez ekran, znikając za lewą krawędzią kadru, gdzieś w przeszłości.

Całą recenzję Jakuba Popieleckiego znajdziecie TUTAJ.


Chuć patriotyczna (rec. filmu "Patriota")

Polityka antydopingowa jest jednym z ostatnich bastionów walki o utrzymanie iluzji, że sport jest dziedziną dżentelmenów, że tu liczy się fair play i równe szanse, gdzie o zwycięstwie decydują indywidualne umiejętności. Ta iluzja zapewne nigdy nie była rzeczywistością, nawet w czasach, kiedy sport naprawdę był elementem stylu życia klas uprzywilejowanych, jednak świat zdaje się tego potrzebować. Ale za iluzją kryje się brutalna prawda o tym, że doping stosują wszyscy. Powstaje więc pytanie, co z lubością powtarza jeden z bohaterów filmu Arto Halonena: czym jest patriotyzm w sporcie.

Inspirując się skandalem, jaki ładnych parę lat temu wstrząsną fińskimi sportami zimowymi, reżyser opowiada historię zwyczajnego mężczyzny, którego natura obdarzyła wyjątkową właściwością. Krew Toivo ma niesamowicie wysoki poziom hemoglobiny. Te komórki odpowiadają za transport tlenu, dlatego odgrywają niezwykle ważną rolę we wszystkich sportach wyczynowych: im więcej hemoglobiny, tym więcej tlenu, a co za tym idzie - lepsze wyniki na sportowych arenach. Najprostszym sposobem podniesienia liczby czerwonych krwinek jest autotransfuzja. Ale ta metoda jest uważana za formę dopingu, więc torebki z krwią są konfiskowane, gdy tylko zostają odnalezione. Toivo staje się więc dla narciarskiej ekipy alternatywnym źródłem krwi. Ma bowiem grupę krwi, która czyni z niego idealnego dawcę.

Choć "Patriota" opowiada o dopingu w sporcie, jego autor zrobił film, który unika politycznych dyskusji. Arto Halonen nie próbuje stawać po żadne stronie konfliktu. Jego obraz nie jest głosem "za" czy "przeciw". Zamiast tego prezentuje, na przykładzie jednego człowieka, jakie są skutki hipokryzji. I nie chodzi tutaj tylko o sportową zmowę milczenia, gdzie wszyscy udają, że doping jest wyjątkiem od reguły, podczas gdy jest praktyką powszechną. Hipokrytą jest również sam Toivo, który wcale nie oddaje swojej krwi dla dobra Finlandii i narodowej ekipy narciarskiej. To wygodne kłamstwo, za którym kryje się fakt, że motywacją Toivo jest zwykła męska chuć. Mający swojej lata mężczyzna nawet z daleka nie przypomina wzorów męskiego piękna. Jego serce bije jednak szybciej na widok uroczej, dużo od niego młodszej i do tego sportowo utalentowanej narciarki. Dzięki swojej krwi może się do niej zbliżyć bardziej niż w innych okolicznościach byłoby to możliwe. Transfuzja staje się formą gry wstępnej; umożliwia nawiązanie więzi, która może doprowadzić do czegoś więcej. Ale tak jak nastawienie świata do dopingu w sporcie, tak i postawa Toivo wobec pięknej Aino nacechowana jest niewiarygodną wręcz naiwnością. A ta zarówno w sporcie, jak i codziennym życiu ma zawsze tragiczne konsekwencje.

Całą recenzję Marcina Pietrzyka znajdziecie TUTAJ.


Kameralny dramat świętej wojny (rec. filmu "Timbuktu")

Do trzech razy sztuka. Choć Abderrahmane Sissako pokazywał już w Cannes dwa filmy (nagrodzony FIPRESCI "Heremakono" i znane także z polskich festiwali "Bamako"), dopiero teraz Mauretańczyk wchodzi do reżyserskiej pierwszej ligi – jego "Timbuktu" walczy w tym roku o Złotą Palmę. Wybierając na miejsce akcji tytułowe Timbuktu, miasto w Afryce Zachodniej leżące na terenie dzisiejszego Mali, reżyser wchodzi klinem między konkursowe propozycje: to film mocny i przygnębiający, a jednocześnie wyrafinowany formalnie i zbudowany na ciekawym paradoksie.
 
Życie w sterroryzowanym przez ortodoksyjnych wyznawców Islamu Timbuktu nie jest łatwe. Prowadząc swoją świętą wojnę, bojownicy dżihadu wprowadzają wiele konserwatywnych zakazów – nie wolno słuchać, ani tworzyć muzyki, zabroniona jest także gra w piłkę, a za cudzołóstwo grozi kara śmierci przez ukamienowanie. Biorąc na warsztat świętą wojnę i sedno religijnego fanatyzmu, Sissako sporo ryzykował. Z jeszcze większym ryzykiem wiązał się jednak przyjęty język: "Timbuktu" to film kameralny, a spora dawka dramatycznych wydarzeń jest w nim kontrastowana przez akcenty humorystyczne. Są one autentycznie zabawne, a jednocześnie stanowią trafny komentarz, piętnujący absurdy ekranowej rzeczywistości. Z jednej strony, wojownicy Islamu zakazują gry w piłkę, z drugiej nie przeszkadza im to w prowadzeniu burzliwych dyskusji o przewadze Realu nad Barceloną. Ciekawy jest też sposób, w jaki chcą oni przekonać niewiernych do swoich racji. Poza stosowaniem terroru, wykorzystują również nowe technologie. Świetny jest zwłaszcza wątek chłopca, który ma wyznać przed kamerą swój grzech, którym jest...słuchanie rapu. Oczywiście, w głębi duszy wcale nie jest przekonany do nieczystości ulubionej muzyki i przed kamerą wypada po prostu nieautentycznie. Poza kręceniem spotu reklamowego strażnicy nie mają nic przeciwko używaniu nowoczesnych telefonów (w celach komunikacyjnych, ale przede wszystkim - rozrywkowych) oraz oddawaniu się lekturze książek. Nie wspominając nawet o stroju – skromny hidżab zostaje uzupełniony o modne okulary przeciwsłoneczne.

Całą recenzję Moniki Martyniuk przeczytacie TUTAJ.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones