Relacja

47. MFF w Karlowych Warach: W sypialni z bobrem

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/47.+MFF+w+Karlowych+Warach%3A+W+sypialni+z+bobrem-86809
Nagroda aktorska dla Eryka Lubosa za wspaniałą kreację w filmie Jana Jakuba Kolskiego "Zabić bobra" była ukoronowaniem świetnej passy polskiego kina na festiwalu w Karlowych Warach.

Dotychczas słyszałem komplementy innych kolegów na temat tego festiwalu. Nie były przesadzone. Karlowe Wary posiadają cechę, której brakuje większości światowych imprez kategorii A - rozgrywają się w przyjaznym, pięknym miejscu, do którego natychmiast chce się wracać. I niektórzy rzeczywiście wracają.

Nestor polskiej krytyki, Jerzy Płażewski, przyjmowany w Karlowych ze specjalnymi honorami, przyznał się, że po raz pierwszy był na tym festiwalu w 1954 roku! Imponująca wysługa lat.Wary (dawny Karlsbad) to jedno z najpiękniejszych europejskich uzdrowisk. Dzisiaj we władaniu zakochanych w kurorcie Rosjan. Język rosyjski słyszy się tutaj wszędzie, a Rosjanie wykupili znaczną część zabytkowych kamienic i hoteli. Dość powiedzieć, że sam mieszkałem opodal głównego centrum festiwalowego, na ulicy Sadowej (skojarzenia literackie jak najbardziej uzasadnione), a po obu stronach zielonej promenady kończącej się cerkwią zostały usytuowane hotele o średnio czeskich nazwach: "Carskij Dwor", "Ermitaż", "Rachmaninov". Ja mieszkałem w ..."Czajkowskim". Spróbujcie wyobrazić sobie taką sytuację w Polsce? Na przykład, że Niemcy wykupują połowę Sopotu?

Cyfry są imponujące - na festiwalu sprzedano 120 tysięcy biletów, wydano 11 tysięcy akredytacji, przybyło siedmiuset dziennikarzy z zagranicy, oraz ponad czterystu twórców, w tym takie gwiazdy jak Helen Mirren, Susan Sarandon, Dario Argento czy Todd Solondz. Było światowo, a jednak także lokalnie.

Codzienny widok kuracjuszy przyswajających dobroczynne płyny o niezbyt szlachetnym zapaszku, nadawał filmowej imprezie wesoły, nieco abnegacki styl, który obowiązywał również w innych kategoriach. Niby wszystko działało sprawnie i oficjalnie, ale jednak nie do końca. Pozregulaminowe nagrody zostały na przykład wręczone na tarasie, a poza wymaganymi smokingami i toaletami na galę otwarcia i zamknięcia, obowiązywał czeski luz i poczucie humoru. Plus piwo, plus kiełbaski.


Jean Pierre-Melville i Josef Somr

Kto chciał, mógł nadrobić w Karlowych wszelkie festiwalowe zaległości. W sekcjach "Horyzonty" i "Inne spojrzenie" pokazano nowe filmy Seidla, Hanekego, Łoźnicy, Daviesa, Szabo, Solondza, Caraxa, Allena, Soderbergha, Petzolda, braci Tavianich czy Garrone. Wszystko, co ważne. Poza tym, przygotowana przez magazyn "Variety" sekcja najciekawszych młodych reżyserów, cykl "Promising Five", najnowsze filmy z Czech, retrospektywy Josefa Somra, Jean-Pierre Melville'a, oraz wybitnego tureckiego autora - Rehy Erdema. Pokazane zostały także fascynujące dokumenty Michelangelo Antonioniego, oraz intrygująca wieloczęściowa "Muzyczna Odyseja". Oprawa była zatem wspaniała, atmosfera pierwszorzędna, a program festiwalu urozmaicony i ciekawy, jednak konkurs główny kolejny raz rozczarował. Zabrakło zdecydowanego faworyta, który pogodziłby wszystkich.
W tym roku brałem udział w obradach jury Fipresci, obok krytyków piszących dla m.in. "Guardiana", "Sight & Sound” i "Hollywood Reporter". Przyznaję szczerze, że mieliśmy spory problem z wyróżnieniem zdecydowanego faworyta do głównej nagrody.

Ostatecznie daliśmy ją filmowi z Iranu - "Peleh akhar" ("Ostatni krok") w reżyserii Alego Mosaffy z wybitną kreacją nagrodzonej na festiwalu Leili Hatami, pamiętanej w Polsce przede wszystkim z "Rozstania" Fahradiego.

To uwodzicielska, pełna intertekstualnych odniesień do spuścizny nowej fali, świetnie zrealizowana i zagrana, romansowa psychodrama, rozgrywająca się w środowisku aktorskim. Dodatkowo, film jest zupełnie różny od klimatów, do których przyzwyczaiło nas irańskie kino. Zamiast politycznej i obyczajowej dezintegracji, długich ujęć i kontemplacyjnego rytmu, tym razem otrzymaliśmy dowcipny, rozgrywany w bardzo dobrym tempie, sugestywny portret aktorskiej rodziny we wnętrzu.


 
Zabrakło arcydzieła, ale mniej lub bardziej udanych tytułów było na szczęście więcej. Wzruszył mnie kanadyjski "Kamion" (Camion) (nagroda dla reżysera, Rafaela Ouelleta, oraz wyróżnienie jury ekumenicznego) - pastelowa, rozgrywana w niespiesznym rytmie, historia dojrzewania do późnej miłości ojca i dwojga braci, w której pobrzmiewają wyraźne echa stylu filmów Atoma Egoyana.

Temat skomplikowanych, często na granicy perwersji, relacji rodzica i dziecka, pojawiał się zresztą niemal w każdym filmie: taki był kompletnie nieudany, austriacki "Deine Schonheit ist nichts wert" oraz idiotyczny, przypominający typowe produkcje "Hallmarku", meksykański "Nos vemos, papa" Apogeum tej strategii oglądaliśmy w dyskusyjnym filmie "La lapidation de Saint Etienne" Pere Vilego Barcelo. Porażający w założeniu moralitet o samotności choroby i umierania w otoczeniu najbliższych, zamienił się w hardcorową opowieść o niesympatycznym, starszym panu i jego werystycznie pokazanych problemach ze stomią, oraz ciężarnej córce-sekutnicy.

Interesującym tytułem był z kolei film z Portugalii, "Estrada de Palha" w reżyserii Rodrigo Areiasa, nie do końca może udana, ale jednak oryginalna próba pożenienia spaghetti-westernu z filozofią Thoreau.

Wytrzymałość widza testował Tatsuya Yamamoto w filmie "Kamihata shoten". Ballada o sklepiku na końcu świata i jego smutnej właścicielce, serwującej jedynie mleko i bułki, do którego zjeżdżają samobójcy z różnych stron Japonii, byłaby może udana, gdyby reżyser dysponował lepszym warsztatem i wyczuciem narracyjnym.

Odważny z założenia "To agori troi to fagito tou poulou" Ektorasa Lygizosa, kolejne dzieło greckiej "nowej fali", nie ma siły "Kła" czy "Attenberg". To pełna hipokryzji produkcja w artystowskim opakowaniu sprzedająca grecki kryzys. Bohater, tytułowy chłopiec o ujmującej powierzchowności Yannisa Papdopoulosa, nie ma co jeść. Karmi się zatem czym popadnie: spleśniałym serem ze śmietnika, podjada liście klonu, wreszcie wsuwa karmę kanarka. I tak mniej więcej przez półtorej godziny. Kiedy jednak głodny chłopiec zaczyna zaspokajać potrzeby burczącego brzucha konsystencją własnej spermy, moja sąsiadka z kinowej sali, westchnęła teatralnym szeptem: "disgusting". W podsumowaniu filmu użyłbym raczej innego epitetu: "stupid".

Grand Prix festiwalu jury pod przewodnictwem Richarda Peny, w którego składzie znalazła się również Joanna Kos-Krauze, przyznało norweskiemu "Mer eller mindre mann" Martina Lunda, opisującemu narastający konflikt młodego małżeństwa. Film jest dobrze opowiadany i zagrany, do złudzenia przypomina jednak znanych również z naszych ekranów niemieckich "Wszystkich innych".

Nagroda Specjalna Jury powędrowała do Marco Tulliego Giordana, reżysera "Romanzo di una strange", sprawnie zrealizowanego, ale nazbyt deklaratywnego politycznego fresku, odnoszącego się dla ważnej dla Włochów sprawy niewyjaśnionego do dzisiaj zamachu na bank w Mediolanie pod koniec lat sześćdziesiątych.

Dyskusje wywołał natomiast nowy film Jana Jakuba Kolskiego "Zabić bobra". Oceny były skrajne: od zachwytu po oburzenie. Również w Polsce nowy film Kolskiego zostanie przypuszczalnie przyjęty podobnie.

W pierwszym rodzimym tytule mówiącym o psychologicznych konsekwencjach udziału polskich żołnierzy w zagranicznych misjach wojskowych, spodobała mi się determinacja z jaką autor rewaloryzuje dotychczasową twórczość. Jakby zaczynał wszystko od nowa: zamiast wypieszczonych kadrów "Wenecji", stylistyczny brudnopis, w miejscu skupienia - nerwowy rytm. Więcej uwag miałbym natomiast do scenariusza i logicznych niekonsekwencji. Moich zagranicznych kolegów przeraził również otwarty mizoginizm Kolskiego. "Takich szowinistycznych filmów dzisiaj się już nie kręci, to staroświeckie i oburzające" - irytowała się Carmen Gray z "Sight & Sound".

Jednak film Kolskiego na pewno zostanie zapamiętany, głównie ze względu na brawurową kreację Eryka Lubosa. To w zasadzie monodram tego niezwykłego aktora, który w polskim kinie tworzy absolutnie odrębną wartość. Na ekranie wyróżnia się charyzmą, brutalnością zderzoną z podskórną wrażliwością, wewnętrznym niepokojem. Zasłużona nagroda aktorska, którą Lubos otrzymał ex-aequo z Henrikiem Rafaelsenem ("Mer eller mindre mann"), stanie się być może przepustką do międzynarodowej kariery aktora.



Zwolenników miał także "Polski film" Marka Najbrta (wyróżnienie jury dla aktorskiej elkipy filmu - Pavla Liski, Tomasa Matonoha, Marka Daniela i Josefa Polaska), z udziałem utalentowanej Katarzyny Zawadzkiej i Krzysztofa Czeczota. Niektórym ten niezborny film kojarzył się nawet z nawiązaniami do filmowych klasyków, według mnie był blisko innego, specyficznego klasyka - "Ciacha" Patryka Vegi.

Prymitywna komedia pomyłek, wyzyskująca polsko-czeskie resentymenty kulturowe, trafiła do głównego konkursu chyba przez przypadek. Mniejsza o to, że zagraniczni goście nie rozumieli niczego z zawartych filmie gier słownych, nawiązujących do polskiego stereotypu Czecha i odwrotnie, istotniejsze że utwór ten to produkt typowo komercyjny, mało ambitny, którego premiera powinna mieć miejsce w wielkim multipleksie, nie na poważnym festiwalu kategorii A.

W lepiej przyjętej od konkursu głównego sekcji "East of the West", prezentującej filmy z dawnego bloku wschodniego, zwycięska okazała się propozycja z Ukrainy - film "Dom s bashenkov", ale świetne opinie zebrały także polskie tytuły. Wchodzący niebawem na ekrany "Bez wstydu" Filipa Marczewskiego miał w Karlowych Warach o wiele lepsze recenzje niż w Polsce, po festiwalu w Gdyni. Chwalono narracyjny talent reżysera, scenariusz Grzegorza Łoszewskiego oraz kreację Agnieszki Grochowskiej, a do producentów zgłosili się międzynarodowi agenci sprzedaży i zagraniczni dystrybutorzy.

Z kolei "Yumę" Piotra Mularuka pokochała festiwalowa publiczność, co dobrze wróży temu tytułowi również w naszych kinach. Film długo utrzymywał się na czołowych lokatach rankingu widzów, dystansując wszystkie filmy z konkursu głównego oraz przeboje z Wenecji, Cannes czy Berlina.

Z dobrym odbiorem spotkały się także "Polskie iluzje" Jakoba Dammasa w konkursie filmu dokumentalnego, a największym wydarzeniem progresywnej, konkursowej sekcji "Forum od Independents" był debiut Tomasza Wasilewskiego "W sypialni". Zagraniczni dziennikarze nie mogli też uwierzyć, że całkowity budżet filmu zamykał się w sumie przeznaczonej na catering przeciętnej, średniobudżetowej produkcji. Zachwyty wzbudzała obecna na festiwalu Katarzyna Herman, oraz partnerujący jej Tomasz Tyndyk, reżysera chwalono za sugestywną, otwartą formę opowiadania, subtelny język filmowy oraz wyjątkowy talent w portretowaniu kobiecej wrażliwości. Wasilewski wyjechał wprawdzie z Karlowych bez nagrody - jury postanowiło ostatecznie nagrodzić serbski film "Smrt coveka na Balkanu" - niemniej być może to właśnie on stanie się największym beneficjentem czeskiego festiwalu. Z tego co słyszałem, wkrótce na temat "W sypialni" ukażą się entuzjastyczne recenzje w najważniejszych międzynarodowych periodykach, a do producentów filmu już zgłosili się kolejni festiwalowi selekcjonerzy.

Przykład Tomasza Wasilewskiego jest zatem symptomatyczny. Naprawdę warto w tym zawodzie mieć marzenia i wierzyć w siebie. Nawet przy minimalnym budżecie można nakręcić profesjonalny, ambitny film, którym zachwyci się międzynarodowa widownia.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones