Relacja

6. AFF: Pisarze i piosenkarze

autor: /
https://www.filmweb.pl/article/6.+AFF%3A+Pisarze+i+piosenkarze-114111
We Wrocławiu są do obejrzenia dwa świetne filmy biograficzne. "The End of the Tour" opowiada o spotkaniu z wybitnym pisarzem Davidem Fosterem Wallace’em, a "Love & Mercy" przybliża postać Briana Wilsona, wokalisty zespołu Beach Boys. Świetne aktorstwo Jasona Segela (w pierwszym filmie) i Paula Dano (w drugim) oraz niesztampowe próby opowiedzenia czyichś życiorysów. Warto.

 Wywiad bez paskudnych ludzi ("The End of the Tour" , reż. James Ponsoldt)

Żeby było jasne: "The End of the Tour" nie jest żadnym "Infinite Jest" kina biograficznego. Być może David Foster Wallace zasługuje na film na miarę swojej monumentalnej powieści. Ale czy go potrzebuje? Niekoniecznie. Skromna realizacja Jamesa Ponsoldta dowodzi, że o najważniejszych sprawach nieraz najlepiej mówić wprost, bez napinania się na filmowy odpowiednik tysiącstronicowego kloca o gabarytach książki telefonicznej. Oraz że więcej można powiedzieć o artyście, oglądając go pod lupą na małym wycinku jego biografii, niż przedzierając się przez faktograficzny gąszcz jego życiorysu. Pięć dni, dwóch aktorów, jeden niezwykły artysta – i wystarczy.


Oczywiście, Ponsoldt rozpoczyna swoją opowieść od streszczenia kilku kluczowych informacji. Kto nie zna głównego bohatera, ten szybko dowie się, że Wallace był jednym z najważniejszych amerykańskich pisarzy ostatniego dwudziestolecia, że dziełem jego życia jest gargantuiczne "Infinite Jest" oraz że w wieku 46 lat popełnił on samobójstwo. Ale "The End of the Tour" - zamiast pretendować do miana bryka z życiorysu pisarza – relacjonuje zaledwie kilka dni trasy promocyjnej "Infinite Jest", podczas których Wallace’owi (Jason Segel) towarzyszył dziennikarz "Rolling Stone’a", David Lipsky (Jesse Eisenberg). Film oparty jest na książce, w której reporter opisał owo spotkanie, a Sam Wallace jest tu raczej zagadką do rozwiązania niż otwartą księgą. Razem z Lipskym próbujemy przeniknąć do jego głowy.    

Konwencja wywiadu od razu ustawia relację między dwoma mężczyznami: to de facto pojedynek artystów. Zauroczony Wallace’em Lipsky przypomina nieco Salieriego. Jest na tyle zdolny, by poznać się na absolutnej maestrii tego drugiego – i zazdrościć mu jej. Sam Wallace zresztą ma coś z Mozarta: emploi dużego dziecka, jakąś dezynwolturę. Sęk w tym, że takie skojarzenie z "Amadeuszem" robi "The End of the Tour" i jego bohaterom krzywdę. Bo Ponsoldt opowiada właśnie o desperackiej próbie wyrwania się z zaklętego kręgu kolejnych szufladek, nawiązań, interpretacji. A asocjacja z historią Mozarta jest przecież jedną z takich klisz.

Całą recenzję Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ
 
Złe wibracje ("Love & Mercy", reż. Bill Pohlad)

Z filmowymi biografiami jest taki problem, że jak widziało się jedną, to w zasadzie widziało się wszystkie. Dotyczy to zwłaszcza opowieści o tuzach muzyki popularnej. "Ray", "Spacer po linie", "Get On Up"? Inne piosenki, ta sama historia. Zamiast badać to, co jest w danym wykonawcy unikalne, czyli talent, filmowcy z uporem godnym lepszej sprawy relacjonują akurat to, co niemal zawsze przebiega podobnie, czyli karierę. Trauma z dzieciństwa, trudne początki, sukces, upadek, powrót w glorii chwały; dziękujemy bardzo, macie Oscara. Dlatego, gdy ktoś zabiera się za biografię, rezygnując z podobnej sztampy, niemal zawsze jest to wydarzenie. Wystarczy przypomnieć sobie "I’m Not There" Todda Haynesa, opowieść nie tyle o Bobie-Dylanie-człowieku, co o jego pełnym sprzeczności wizerunku. Scenarzysta tamtego filmu (Oren Moverman) pracował też przy "Love & Mercy". Nie dziwi więc, że i tym razem zrobił coś intrygującego.


Na tapecie jest Brian Wilson, lider zespołu The Beach Boys. Reżyser Bill Pohlad, zamiast lecieć po łebkach życiorysu swojego bohatera, skupia się na kilku kluczowych momentach. Paul Dano gra Wilsona u szczytu możliwości twórczych. Całkowicie pochłonięty tworzeniem swojego opus magnum, albumu "Pet Sounds", gwiazdor zaczyna przesuwać granice muzyki popularnej, ale robi też pierwszy krok w objęcia szaleństwa. John Cusack z kolei wciela się w Wilsona starszego, sponiewieranego przez lata choroby psychicznej. Uzależniony od kontrowersyjnego terapeuty, doktora Landy’ego (Paul Giamatti), artysta poznaje sympatyczną sprzedawczynię samochodów, Melindę Ledbetter (Elizabeth Banks). Dziewczyna wpada mu w oko, ale lekarzowi jest to nie w smak.

Dwóch różnych aktorów portretuje muzyka na dwóch przeplatających się płaszczyznach czasowych i z tego zestawienia rodzą się napięcie oraz konflikt. Kontrast między dwiema interpretacjami prowokuje pytanie: co wydarzyło się w międzyczasie? Co sprawiło, że Dano zmienił się w Cusacka? Podobną, dynamizującą funkcję spełnia postać Melindy: to poprzez nią poznajemy przecież świat bohatera. A Wilson okazuje się być niezwykle fascynującą postacią. Kto zna jedynie przeboje Beach Boys w rodzaju "Surfin’ U.S.A.", z zaskoczeniem odkryje, że za słodkimi harmoniami i piosenkami o zabawie na plaży stała skomplikowana i tragiczna postać. Niezwykle wrażliwy i utalentowany, z żyłką perfekcjonisty wpojoną przez wiecznie niezadowolonego ojca, Wilson stał się bowiem ofiarą własnego geniuszu. Dążąc do realizacji bezkompromisowej wizji doprowadził do tego, że odwróciła się od niego nie tylko publiczność, ale i bracia, z którymi tworzył zespół. Uznawana dziś za krok milowy w historii muzyki popularnej płyta "Pet Sounds" nie była niestety przebojem (a przynajmniej nie tak wielkim, jak oczekiwano). Poczucie winy, eksperymenty z LSD oraz niemożność pogodzenia komercyjnych i artystycznych ambicji popchnęły muzyka na krawędź.

Całą recenzję Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ