Artykuł

ARTYKUŁ: Świat skończy się w Hollywood

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/ARTYKU%C5%81%3A+%C5%9Awiat+sko%C5%84czy+si%C4%99+w+Hollywood-55966
Od wczoraj w polskich kinach możecie już oglądać kosztujące setki milionów dolarów  widowisko "2012", w którym reżyser Roland Emmerich urządza naszej planecie apokalipsę. Film okazał się u nas olbrzymim przebojem (więcej na ten temat znajdziecie TUTAJ). Tymczasem zapraszamy Was do przeczytania artykułu Doroty Smeli na temat kina katastroficznego. Miłej lektury! ŚWIAT  SKOŃCZY  SIĘ  W  HOLLYWOOD Kościoły i drapacze chmur obrócą się w pył, a na Ziemię spadnie deszcz meteorytów. I otworzą się czeluście, które pochłoną całe miasta. Człowiek nie znajdzie schronienia nawet na szczytach gór.   Tak mogłoby przebiegać Boże Narodzenie na naszej planecie za trzy lata, gdyby spełnił się  któryś z czarnych scenariuszy. I gdyby, dodajmy, scenariusz ów powstał w Hollywood, które w swej najnowszej superprodukcji wieszczy rychły koniec świata. Na ekrany wchodzi "2012" - opowieść o globalnym kataklizmie, młyn na wodę fatalistów, gratka dla miłośników teorii spiskowych i efektów wizualnych. Koniec piątej ery Odwołując się do odwiecznego lęku przed zagładą Ziemi, spece z Fabryki Snów mieszają tu teorie naukowe z bajdurzeniem wróżbitów i popularnymi zabobonami. Już wczesne teasery filmu nie pozostawiały złudzeń co do rangi wydarzenia. To będzie piekło, o czym rządy najpotężniejszych państw są już rzekomo poinformowane, ale nie robią z tą wiedzą absolutnie nic. W grudniu 2012 roku zacznie się seria trzęsień ziemi i erupcji wulkanów, w efekcie których kontynenty utoną w oceanach. W obawie przed globalną paniką ośmiesza się i lekceważy  proroctwo, ale lud wierzy. A jeśli nie, to z pewnością uwierzy, widząc na ekranie, jak himalajskie szczyty zalewa wściekłe tsunami, jak pęka sklepienie Kaplicy Sykstyńskiej, jak przez plac św. Piotra toczy się olbrzymia kopuła bazyliki. To będzie piękna katastrofa - w Hollywood nie ma przecież miejsca na banalną śmierć, niepozorny kataklizm czy cichą destrukcję. Tym bardziej, kiedy mówimy o prawdziwym armagedonie. Bo chyba tylko nielicznym rok 2012 kojarzy się wyłącznie z piłkarskimi emocjami, choć jednocześnie wielu z nas nie potrafi sobie przypomnieć skąd wzięła się katastroficzna kariera tej daty. Otóż winny jest przede wszystkim kalendarz Majów sprzed półtora tysiąca lat. Mieszkańcy Ameryki Środkowej, cieszący się opinią genialnych astronomów, którzy bezbłędnie przewidywali zaćmienia słońca i ruchy ciał niebieskich, opracowali precyzyjny system odmierzania czasu. Ich kalendarz tzw. Długiej Rachuby dzieli się na ery po 26 000 lat każda. Problem w tym, że era, w której obecnie żyjemy, jest tą ostatnią i ma się zakończyć 21 grudnia 2012 roku "wielkim ruchem ziemi". Na proroctwo zwrócił uwagę pewien amerykański archeolog już ponad cztery dekady temu. Dopiero jednak w latach 90. temat wyszedł poza  kręgi akademickie. Wtedy zajął się nim ruch New Age; różnej maści badacze i myśliciele doszukali się paraleli do przepowiedni innych kultur, m.in. starożytnych Egipcjan. Nagle wszystkie równania zaczęły dawać ten sam wynik. Niejaki Terence McKenna – nieżyjący już guru New Age'u – uzyskał tę samą datę końca świata, co Majowie, posługując się numerologią, księgą I Cing i grzybkami halucynogennymi. Belgijski astrofizyk-amator Patrick Geryl doszedł natomiast do konkluzji, że proroctwo wskazuje na moment wybuchu słonecznego, związanego z cyklem przemieszczania się plam słonecznych. Eksplozja ta miałaby spowodować zamianę biegunów magnetycznych, w wyniku której Ziemia zaczęłaby się obracać w przeciwnym kierunku (ostatnie przebiegunowanie miało miejsce 740 000 lat temu). Efektem ubocznym byłyby katastrofalne w skutkach zniszczenia: wstrząsy, erupcje, gigantyczne tsunami, zmiany klimatu. Teoria, choć głośna, nie zyskała szacunku w środowiskach naukowych. Mimo to podatni na sugestię zaczęli się szykować na najgorsze, a sam Geryl rozpoczął nawet budowę bunkra gdzieś w górach Afryki. Liczy się widowisko Szum wokół kalendarza Majów wywołał boom na tematykę eschatologiczną. Pojawiły się dziesiątki teorii spiskowych, zaktywizowały się setki wróżbitów i niespokojnych umysłów, ponownie zinterpretowano przepowiednie Nostradamusa i Matki Shipton. Hasło "2012" stało się tzw. internetowym memem – zaczęło się rozprzestrzeniać po forach, blogach i wciąż tworzonych witrynach, odliczających czas do końca świata. Znów, jak w czasach Zimnej Wojny popularne stały się podręczniki przetrwania zagłady. Od pewnego czasu w sieci zaczęły się też mnożyć e-sklepy oferujące wyposażenie schronu (jedzenie w proszku, urządzenia zasilane energią słoneczną, maski gazowe itd). Wręcz zadziwiające, że Hollywood tak późno zareagowało na tę koniunkturę. Fabryka Snów od zawsze interesowała się przecież zarówno dniem ostatecznym jak i pomniejszymi kataklizmami. Klęski żywiołowe jako temat o niepodważalnym potencjale widowiskowym wprost stworzone były dla dużego ekranu. Nie dziwi więc, że wątki katastroficzne można odnaleźć już w "Nietolerancji" D.W. Griffitha (1916). W "San Francisco" (1936) mamy pokazane wyrywkowo trzęsienie ziemi. Rok później pożar w "In Old Chicago" zdobył dla filmu Oscara za efekty specjalne. W latach 50. filmowcy zaczęli fantazjować na temat apokalipsy. "Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia" (remake widzieliśmy rok temu), "Dzień, w którym zapłonęła Ziemia" oraz "When Worlds Collide". Obrazy te wyznaczyły podstawowe kierunki dla kina eschatologicznego, wskazując na jego rozmaite powinowactwa gatunkowe. Pierwszy, który opowiadał o inwazji obcych, przypisany został do katalogu sci-fi, drugi, wiążąc kataklizm z działalnością ludzką, zaklasyfikował się jako zimnowojenny thriller, a ostatni stworzył poniekąd wzorzec dla kina opartego na przepowiedniach.    Dziś opowieść o budowie statku-arki, który ma ocalić ludzi przed zagładą Ziemi w wyniku kolizji z inną planetą, brzmi niezwykle na czasie. Kłania się tu bowiem kolejna new age'owa teoria spiskowa łączona z rokiem 2012, mówiąca o tajemniczej planecie Nibiru. Według sumeryjskich mitów zderzenie z nią mogłoby położyć kres życiu na Ziemi. Anielskie trąby W przeglądzie apokaliptycznych przepowiedni nie należy pomijać chrześcijańskiego dziedzictwa. W hollywoodzkim kinie gniew żywiołów jest w pewnym sensie boską manifestacją, w innym spełniającym się biblijnym proroctwem. "Powstał grad i ogień - pomieszane z krwią, i spadły na ziemię. A spłonęła trzecia część ziemi (…) I drugi anioł zatrąbił: i jakby wielka góra płonąca ogniem została w morze rzucona (…) i trzecia część okrętów uległa zniszczeniu. I trzeci anioł zatrąbił: i spadła z nieba wielka gwiazda, płonąca jak pochodnia". Dziś słowa z Apokalipsy św. Jana przeciętny kinoman w mgnieniu oka ilustruje gotowymi kadrami. Amerykańskie wytwórnie filmowe od lat dbają o to, by najważniejsze toposy katastroficzne znalazły swoje odbicie w kinie. Biblia służy scenarzystom pomysłami fabularnymi, ale i starotestamentową zasadą konstruującą świat. Kiedy na ekranie walą się nowoczesne metropolie, gdzieś w tle dźwięczą przecież zawsze echa przypowieści o zniszczeniu grzesznych miast Sodomy i Gomory. Także w filmach o morskich katastrofach pojawia się przysłowiowy palec boży. Weźmy choćby pierwowzór gatunku: "Tragedię Posejdona" z 1972 - potęga natury kontrastuje tu z intymnością ludzkiej tragedii. W obliczu groźby śmierci ważne staje się wzajemne zaufanie rozbitków, ofiarność i gotowość do poświęceń. Altruiści i niewiniątka mają w kinie katastroficznym większe szanse na przeżycie. Historia oceanicznego liniowca wywróconego do góry dnem przez tsunami wałkowana była przez stacje telewizyjne przez całe lata 80. Sukces filmu zdyskontował dopiero romantyczny "Titanic" z 1997 roku – najkosztowniejsza hollywoodzka produkcja swojego czasu. Wielką replikę statku filmowano w ogromnym basenie w serii ujęć z dźwigów, by potem domalować morskie tło. W późniejszym o trzy  lata "Gniewie oceanu" z komputera było już niemal wszystko, łącznie ze sztormową falą. Wprowadzone w latach 90. technologie obróbki obrazu otworzyły nowy rozdział w historii kina klęsk naturalnych. Z myszką pod ręką żadna apokalipsa nie była rzemieślnikom z Hollywood straszna.        A temat był przecież coraz bardziej aktualny. W 1993 roku, przychylając się do nastrojów millenarystycznej histerii (wiara, że tysiąclecie zakończy się powrotem Chrystusa), Watykan oficjalnie oświadczył, że wkraczamy już w ostatnią godzinę. Na ekranie zatrzęsła się ziemia i ryknęły "wielkie góry płonące ogniem" – równocześnie z "Titanikiem" do kin weszły "Wulkan" i "Góra Dantego". A rok wcześniej magicy od efektów specjalnych w "Twisterze" wyczarowali trąby powietrzne o iście religijnych rozmiarach. Kino zyskało możliwości obrazowania biblijnych klęsk w całym ich majestacie. Kolejna na liście apokaliptycznych klęsk była przepowiednia o spadających gwiazdach, które obok Nowego Testamentu występują także w apokryficznej księdze Henocha. Nie bez znaczenia był tu fakt, że po niemal 20-letniej ciszy w temacie w 1996 i 97 roku niebo rozświetliły jedna po drugiej komety Hyakutake i Hale'a-Boppa. Coraz większe teleskopy pozwalały już także na wykrycie ogromnej ilości latającej wokół Ziemi drobnicy – powstały spekulacje na temat prawdopodobieństwa zderzenia z asteroidą. Na te niepokoje błyskawicznie odpowiedziało amerykańskie kino, produkując nafaszerowane efektami i ociekające patosem freski "Dzień Zagłady" i "Armageddon". Niemal identyczne na poziomie scenariusza filmy (w pierwszym w stronę Ziemi szybuje kometa, w drugim asteroida) weszły do kin latem 1998 roku. Człowiek-demolka Kiedy na tapetę wjechał problem globalnego ocieplenia, Hollywood znów skwapliwie podchwyciło temat. Głośna sprawa traktatu w Kioto, którego USA nie podpisało, szybko doczekała się ironicznego komentarza w pierwszym thrillerze meteorologicznym "Pojutrze". Widzowie mogli zobaczyć, jak w ciągu kilku tygodni anomalie pogodowe przechodzą w pandemonium natury. USA pustoszyło tu tsunami, po którym następowało zabójcze zlodowacenie, Amerykanie masowo występowali o azyl w Meksyku. W innych częściach świata działo się równie źle: w Delhi szalały śnieżyce, a w Japonii z nieba leciały kule lodu wielkości piłek do koszykówki.    To pogodowe fantasy z plastycznym spektaklem żywiołów było dziełem reżysera, który w dziedzinie komercjalizacji tematu zagłady odniósł już wcześniej niemałe zasługi. Roland Emmerich nad końcem świata zaczął dumać jeszcze jako student monachijskiej filmówki. Tam w ramach pracy dyplomowej zrealizował film o wszystko mówiącym tytule – "Arka Noego", który sprzedany został do przeszło 20 krajów. Wkrótce potem młody-zdolny pracował już w USA, gdzie co raz to brał na warsztat wątki apokaliptyczne. Zrealizował m.in. "Gwiezdne wrota" - film o ukrytej w piramidzie egipskiej bramie, przez którą obca cywilizacja dokonuje próby podboju Ziemi, oraz "Dzień Niepodległości", w którym kosmiczna inwazja staje się faktem. Reżyser, scenarzysta, a często także producent swoich filmów, Emmerich mianowany został nieoficjalnie Master of disaster Hollywoodu. Dał się też poznać jako twórca nachalnie operujący symboliką patriotyczną, lubujący się w uogólnieniach i mający słabość do łzawych happy endów. Słowem, był kandydatem idealnym na reżysera "2012". To daje podstawy do pewnych spekulacji na temat bacznie chronionej fabuły – możemy być pewni, że najpierw będzie strasznie, ale na koniec grupka szlachetnych opuści miejsce kaźni na pokładzie widocznego w zwiastunie samolotu-arki.   Quo vadis Hollywood? Przed najnowszym filmem Emmericha przepowiednia Majów była w kinie zaledwie wzmiankowana (np. "Jestem legendą" dzieje się w feralnym roku). Jeśli nie liczyć taniej produkcji wytwórni Asylum ("2012: Koniec świata") i kilku filmów telewizyjnych (jeden odcinek "Z Archiwum X" poświęcony jest zagładzie w 2012) temat właściwie nie istniał. Nie znaczy to, że filmowcy skąpili nam eschatologii. O końcu świata opowiadało się jednak bez podawania grudniowego deadline'u, za to z całą masą aluzji. "Jądro Ziemi" z 2003 mogło być przecież inspirowane teorią o przebiegunowaniu. Tegoroczna "Zapowiedź" robiła wyraźne wycieczki do proroctwa: główny bohater, posługując się wydobytym z kapsuły czasu zapisem dat (kalendarzem?), poniewczasie zorientował się, że życie na ziemskim padole zakończy wybuch na Słońcu.   W sumie jednak ogrom apokaliptycznych przepowiedni związanych z rokiem 2012 nie został jeszcze przez amerykańskie kino mainstreamowe wykorzystany. Być może fala obrazów o zagładzie dopiero przed nami. Wiadomo już, że za rok do kin wejdzie remake wspomnianego "When Worlds Collide", gdzie z pewnością pierwsze skrzypce będzie grała wspomniana planeta Nibiru, która ma być już wówczas (wg zwolenników tej teorii) także widoczna na niebie. Doczekamy się również kilku post-apokaliptycznych dystopii – Film4 szykuje komedię o epidemii zombi, na dystrybucję czeka znakomity "The Road" na podstawie powieści Cormaca McCarthy'ego.  A na tym zapewne nie koniec, bo do grudnia 2012 jeszcze całe trzy lata, w czasie których – miejmy nadzieję – Hollywood nie będzie próżnować. I jeśli tylko będzie się tam kręcić tak, jakby miało nie być jutra, miłośnicy żywiołowej demolki na ekranie z pewnością nie zaznają nudy.   

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones