Artykuł

Artykuł: Socha o kryzysie i Clooneyu

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Artyku%C5%82%3A+Socha+o+kryzysie+i+Clooneyu-58336
Rady na czas kryzysu

Artykuły o George'u Clooneyu są prawie zawsze takie same; królują w nich wyliczanki, ciepłe kluchy i powszechny zachwyt. Na dobrą sprawę, wystarczy przeczytać leady. W nich jest bowiem wszystko. Jakieś przykłady? Proszę bardzo: "Przystojny, męski, seksowny, szarmancki, skromny, gentleman w każdym calu, utalentowany aktor i reżyser...". Lista komplementów, jakimi obdarzany jest George Clooney, wydaje się nie mieć końca. Na dodatek wszystkie są w pełni zasłużone; "Kobiety wybrały go jako najseksowniejszego mężczyznę na świecie. Prawicowi konserwatyści okrzyknęli go zdrajcą za to, że ośmielił się głośno protestować przeciwko inwazji na Irak"; "W przeciwieństwie do większości dojrzałych gwiazd filmu, które sławę zawdzięczają urokowi i urodzie, George Clooney ze spokojem podchodzi do swych siwych włosów i wejścia w wiek średni"; "Lubi wprawiać w zakłopotanie. Ma drwiący uśmiech, ale jego aksamitne spojrzenie pełne jest życzliwości"; "Sympatyczny błysk w oczach, rozbrajający uśmiech i wysportowana sylwetka – George Clooney od wielu lat pozostaje hollywoodzkim symbolem seksu. Jednak piękne ciało to nie wszystko".

Jak słusznie zauważa autorka ostatniego z przywoływanych cytatów, korowód atutów, talentów, przymiotów, przedmiotów George'a Clooneya wprost wypada zakończyć słowami: "to nie wszystko". Zaiste, Clooney zdaje się zawsze posiadać więcej, niż możemy sobie wymarzyć. Posiada choćby willę z dwunastoma sypialniami nad bajecznym jeziorem Como; świnię o imieniu Max, kilka motorów, odrzutowiec, posiada nawet samochód na prąd, który prędkość 100 km/h osiąga w cztery sekundy. Chyba jeszcze tylko potomka nie ma, ale i ten fakt potrafił zamienić na złoto, niepowtarzalną anegdotę, towar – Clooney nie ma syna, bo po prostu nie chce przegrać zakładu z Nicole Kidman, z która założył się, że przed pięćdziesiątką nie zostanie tatką.



Można rzeczywiście nie wychodzić w ogóle z tej medialnej piany i skoncentrować się na pośladkach aktora, jego romansach i figlach, które aktor ponoć tak bardzo lubi płatać swoim równie słynnym przyjaciołom. To wszystko zaś, co nie do końca mieści się w takim uniwersum, czyli chociażby zaangażowanie Clooneya w kampanię na rzecz Darfuru, wspieranie Baracka Obamy, wystąpienia na forum ONZ, da się spokojnie spacyfikować i opisać jako sprytną strategię marketingową lub zwyczajną bufonadę (patrz: Bono, Bob Geldof). Jednej rzeczy nie wolno jednak pominąć – facet, który zaczynał w takich serialach jak "Uliczny jastrząb" czy "Roseanne", nie jest dzisiaj tylko królem powierzchni. Wydaje się, że ma nam coś do powiedzenia, co więcej, chyba nawet wie co.  

Clooney chce zabierać głos we współczesnej debacie, ma ambicje. Udaje mu się je realizować bez specjalnego wysiłku. Nie musi tak jak wielu innych, którzy działają w obrębie amerykańskiego przemysłu filmowego, jak choćby jego przyjaciel Steven Soderbergh, kluczyć i chodzić na smutne kompromisy, nie dzieli swojej kariery na działalność komercyjną i działalność misyjną. Nie musi grać w rzeczach, w których nie chciałby grać; nie musi grać tylko po to, by zarobić pieniądze na swoje pomysły. Cudów jednak nie ma, decydując się na taką strategię, Clooney musi trzymać się środka. Filmy, w których gra, to nie jest pracownia pytań granicznych i nieprzejednanych poszukiwań formalnych. To niezależność uwikłana we wszelkiego typu zależności, z których najważniejszą jest komunikacyjność, pozostawanie w obrębie znanego słownika i pytań, od których huczy w mediach, co napędza zainteresowanie nimi szerokich grup społecznych.

Co spędza sen oczu zwyczajnym ludziom? Śmierć, bieda, choroby – to na pewno. Takimi zagadnieniami Clooney jednak się nie zajmuje. W jego optyce są tematy raczej aktualne, niż uniwersalne. Gdyby prześledzić filmy, w których produkcję ten ostatni, prawdziwy gwiazdor Hollywood ostatnio się angażował: "Good Night and Good Luck", "Syriana", "Michael Clayton", "W chmurach", "Człowiek, który gapił się na kozy" czy choćby "Intrygant!", ułoży nam się dość wyraźna mapa zagadnień. Znajdziemy na niej takie hasła jak: zła polityka oraz zła wojna, która jest tylko innym sposobem prowadzenia złej polityki; kryzys mediów goniących za sensacją; wynaturzenia kapitalizmu, rozumiane jako kryminalna działalność wielkich korporacji; niebezpieczny związek polityki z wielkim kapitałem.

Żebyśmy się dobrze zrozumieli: nie chcę przekonywać i wmawiać komukolwiek, że w ciągu ostatniej dekady Clooney występował tak naprawdę tylko w filmach, które można umieścić pod szyldem: "amerykańskie kino moralnego niepokoju". Nie, były oczywiście i inne filmy, były kolejne części cyklu "Ocean's…", "Mali agenci", "Solaris", czy choćby gościnne występy u Coenów. Uważam jednak, że własną sygnaturę Clooney zostawił tak naprawdę w tych filmach, które wymieniłem w poprzednim akapicie.

Od czego zaczął się skręt w karierze Clooneya? Od końca. Na początku lat 90. poprzedniego wieku wielu ludzi, na czele z takimi tęgimi głowami jak Friedman i Fukuyama wierzyło, że nastała złota era liberalnej gospodarki, powszechnego pokoju i systematycznie wzrastającego dobrobytu. Friedman w książce "Lexus i drzewo oliwne" ogłosił teorię "złotych łuków", w której ni mniej, ni więcej przekonywał, że kraje, w których swoje restauracje zainstalował McDonald’s, zwyczajnie nie prowadzą wojen, co miało niby dowodzić, że wzrost gospodarczy równa się pokojowi na świecie. Fukuyama w swojej słynnej książce "Koniec historii", wydanej tuż po upadku muru berlińskiego, przekonywał, że triumf liberalnej demokracji wieńczy dzieje, to oznacza dojście do ustrojowej formuły, która jest pewnym gwarantem szczęścia. Teorię Friedmana można wrzucić do kosza, gdy przypomni się choćby ostatnie wydarzenia między znającą smak hamburgera Rosją a Gruzją; mądrości Fukuyamy, gdy powróci się pamięcią do faktu, że sukces jego książki zbiegł się praktycznie z wojną na Bałkanach. Czy tego typu skandale, rozgrywające się Bóg wie gdzie, mogły w ogóle przebudzić z drzemki Amerykanów? Raczej nie, to były mało widoczne symptomy. Musiały się pojawić inne znaki na niebie: skandale finansowe z firmami Enron i Worldcom, 11 września, wojna w Iraku, zeszłoroczny kryzys. Wielka era George’a W. Busha. To w niej narodził się nowy Clooney.

 

Pierwszą jaskółką zmiany frontu (paradygmatu?) Clooneya, był wyreżyserowany przez niego film "Good Night and Good Luck". Opowiada on o Lewiatanie, czyli Państwie, instytucji, która stojąc na straży tego, by ludzie nie pozabijali się między sobą, wynaturza się w aparat opresji, który odbiera wszystkim podstawowe prawa obywatelskie. Akcja dzieje się w niesławnych latach 50., kiedy to w Ameryce szalał senator Joseph McCarthy. Naprzeciw polityka, owładniętego pasją ścigania komunistów, staje Edward R. Murrow, gwiazda stacji CBS, chociaż ciągle zwykły człowiek, obywatel. Decyduje się on na to starcie, bo wierzy, że ideały, którymi większość wyciera sobie gęby, coś jeszcze znaczą. Walczy w imię wolności słowa, z dzisiejszej perspektywy trzeba powiedzieć, że walczy też o media, których już nie ma: rzetelne, wnikliwe, gardzące sensacją, stojące na straży demokracji, a nie na straży spektaklu. Niskie pobudki przegrywają ze wzniosłą tęsknotą także w "Michaelu Claytonie". Prowadzi do tego długa droga, ale w końcu grany przez Clooneya adwokat zdobywa się na gest sprzeciwu wobec wielkiej korporacji. 

 

"Syriana" jest już filmem bardziej złożonym, z prostego powodu – pokazuje bardziej złożony świat. Splata się w nim tyle różnych interesów, różnych losów, że tworzy się z tego węzeł, którego nie można rozsupłać jednym szlachetnym gestem. Grany przez Clooneya agent CIA ten gest wykonuje, ale w świecie ostrej paranoi, walki o ropę pomieszanej z walką o bezpieczeństwo, w świecie zabójstw na zlecenie, szybkich awansów, niewiele on znaczy. Jednak już sam fakt nakręcenia filmu, który w tak przekonujący sposób opisuje amerykańską polityką bliskowschodnią jest gestem nie do przecenienia. Coś znaczy.

Militaryzm, fundamentalizm, kapitalizm – trzy filary Ameryki początku nowego wieku, powracają w dwóch filmach z Clooneyem, które za chwilę będziemy mogli oglądać na naszych ekranach. W filmie Jasona Reitmana, "W chmurach", główny bohater jest kimś na kształt ikony nowego świata. Przystojny, niezamężny Ryan Bingham (Clooney) ma w głębokim poważaniu tradycyjne modele życia, ludzką krzywdę, skoncentrowany jest wyłącznie na swoich wygodach i na portfelu. Bingham zarabia na życie jako facet od brudnej roboty. Wykonuje ją w całym świecie, w nienagannym garniturze. By wykonać zlecenie nie potrzebuje pistoletu, wystarczają mu złote usta, których używa do zwalniania pracowników. Nie przywiązuje wagi do słów, język służy mu wyłącznie do manipulacji. Jest dzieckiem prędkości, życie to dla niego ruch, nigdy nie powie o sobie "niezakorzeniony", powie "mobilny". Jednak ten "apologeta czasów ryzyka", jak to w kinie moralnego niepokoju z sygnaturą Clooneya bywa, dostanie nauczkę od losu. Rzeczywistość odsłoni przed nim (a także przed nami, widzami) kotary, za którą kryje się prawda prosta jak cep, ale szlachetna, taka, z którą ciężko polemizować: remedium na alienację i utowarowienie, które niesie ze sobą kapitalizm, jest wspólnota i relacje, między które klinem nie wdziera się pieniądz.



Kolejną dobrą radą Clooneya na czas kryzysu jest ta, która pada w z lekka absurdalnej komedii "Człowiek, który gapił się na kozy". Film oparty na reportażu Jona Ronsona opowiada o dziwnej grupie amerykańskich żołnierzy złożonej z neofitów New Age'owych czarów. Przez długi czas widzimy w nich jedynie żałosne sieroty kontrkultury, które żyją przeszłością i z biegiem lat coraz bardziej pogrążają się w szaleństwie. Okazuje się jednak, że w konfrontacji z szalonym światem, ich szaleństwo jest doprawdy niczym. Co więcej, ich hipisowskie ideały wydają się najlepszym remedium na świat, który znowu napędza wyłącznie przemoc. W pewnym momencie, dokładnie wtedy, gdy facet próbuje przebiec przez ścianę, pada w filmie deklaracja, która jest czymś na kształt odezwy do narodu: "W dzisiejszych czasach potrzebujemy wyobraźni, jeszcze bardziej niż kiedykolwiek wcześniej".

Już teraz widać, że Clooneyowi jej nie zabraknie. Lista filmów, nad którymi obecnie pracuje, jest długa. Potem na pewno pojawią się następne, a to dlatego, że, jak się można było domyślać, odejście Busha, wcale nie rozwiązało problemów dzisiejszej Ameryki, ciągle nie jest to kraj dla starych ludzi.

Między kolejnymi nauczkami, dobrymi radami, które Clooney będzie dawał swoim rodakom i całemu światu, gwiazdor z pewnością nadal będzie się dobrze bawił. Jeden z efektów tej zabawy można odnaleźć w Internecie. Jeśli wpiszecie w wyszukiwarce nazwisko Clooneya i Malkovicha, niechybnie wyskoczy wam kapitalny filmik, który jest reklamówką luksusowego ekspresu do kawy. Jego fabuła jest prosta: na wychodzącego ze sklepu Clooneya, który dopiero co nabył reklamowany produkt, spada fortepian. Aktor umiera i trafia do nieba, gdzie przyjmuje go sam Bóg (w tej roli Malkovich). Zaczynają się pertraktacje. Bóg proponuje: albo oddajesz ekspres, albo nie wracasz na ziemię. Clooney wybiera niebo, bo nie chce się rozstawać z swoim cackiem. Chwilę później widzimy obu panów siedzących na białej sofie, w białych garniturach, w otoczeniu ubranych na biało anielic. Tylko kawa jest czarna. Mimo tego, że bogiem jest tu Malkovich, mimo tego że anielice wyglądają naprawdę anielsko, nie mogę uwierzyć do końca w minę Clooneya, która mówi, że mu się w tym niebie podoba. Myślę sobie bowiem: przecież on to wszystko ma na ziemi (nawet Malkovicha), a oprócz tego ma tam też jeszcze swoją misję.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones