Jakub Popielecki i Marcin Stachowicz recenzują kolejne filmy startujące w konkursie Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie: meksykańskie "Museo" z Gaelem Garcíą Bernalem oraz "Touch Me Not" międzynarodową koprodukcję w reżyserii pochodzącej z Rumunii Adiny Pintilie. ***
Replikanci (
"Museo", reż.
Alonso Ruizpalacios)
"Ta historia to replika oryginału", czytamy na wstępie. Znamienna deklaracja w filmie opartym na faktach, zatytułowanym "Muzeum" i opowiadającym o losach skradzionych z wystawy bezcennych unikatów. Meksykański reżyser
Alonso Ruizpalacios niby po prostu opowiada zajmującą, napisaną przez życie anegdotę, ale zarazem bierze w cudzysłów sam akt opowiadania. Wychodzi mu film o pierwowzorach i falsyfikatach, o prawdzie i fałszu, o fantazji jako motorze sprawczym historii, ale i fantazji jako wiodącym na manowce humbugu. W końcu nawet tytułowe muzeum to typ instytucji zbudowanej na kłamstwie-w-służbie-prawdy. Rodzaj przedstawienia, w którym grają zabytki wydarte z oryginalnych kontekstów kulturowych i geograficznych, nieraz przemocą i kosztem pierwotnej "aury" – jak choćby ważący setki ton kamienny posąg azteckiego bóstwa, w 1964 roku przewieziony z miejsca swojego kilkutysiącletniego spoczynku do Mexico City. Grunt, żeby stołeczne Muzeum Narodowe miało czym się pochwalić, choć – ironia losu! – w zasadzie nie wiadomo, czy zidentyfikowany jako Tlaloc posąg faktycznie przedstawia Tlaloca.
Prawdziwe wydarzenia z 1985 roku, które zainspirowały fabułę filmu, wręcz zapraszają do takiej zabawy w rozbijanie monolitycznych, "oficjalnych" wersji historii. Kiedy z meksykańskiego Narodowego Muzeum Antropologicznego wykradziono szereg zabytkowych eksponatów, policja i media założyły, że odpowiedzialna jest jakaś szajka międzynarodowych złodziei, profesjonalistów, którzy włamują się do strzeżonych obiektów na śniadanie. W rzeczywistości skoku dokonało dwóch niedoszłych weterynarzy: panowie wykorzystali fakt, że ochrona obiektu pozostawiała wiele do życzenia, i wynieśli artefakty w sportowych plecakach. Niestety, Juan Nuñez (
Gael García Bernal) i Benjamin Wilson (
Leonardo Ortizgris) nie przewidzieli, że ich występek zostanie rozdmuchany przez telewizję, a sprawcy – okrzyknięci zdrajcami narodu. Skok poszedł jak z płatka, problemy zaczęły się potem.
Ruizpalacios wykorzystuje rzeczywistą trajektorię wydarzeń, by zabawić się z formułą
heist movie. Napad na muzeum zainscenizowany jest tu niczym pastisz klasycznych scen "włamu", ale nie przynosi zwyczajowego hollywoodzkiego spełnienia.
"Museo" odwraca bowiem logikę gatunku, w którym napad jest zwykle puntem dojścia – tutaj to zaledwie zawiązanie akcji. Na tym nie koniec podobnych gier, nieustannego zderzania karmionych popkulturą oczekiwań z rzeczywistością. Scena barowej bójki zrealizowana jest niczym jakaś draka ze starego kina, ale iluzja zaraz się rozmywa: światło dramatycznie przygasa, ktoś krzyczy zza kadru "akcja!", a sama kabała nie chce potoczyć się według heroicznego filmowego schematu. Wszystkie te metazabawy pozostają jednak dyskretne i sfunkcjonalizowane: niewiele tu jałowej postmodernistycznej "cytatologii". Reżyser delikatnie zaburza ciągłość kinowej narracji, by pokazać, jak grunt usuwa się bohaterom spod nóg. Moment definitywnej konfrontacji ich oczekiwań z rzeczywistością podprowadzony jest bardzo długim ujęciem, w którym kamera myli naszą czujność, uciekając ku peryferiom akcji, w stronę znajdującego się w kącie pokoju akwarium. A kiedy nadchodzi cios,
Ruizpalacios robi cięcie i przekracza oś: bum! Kino najpierw podsuwa tu pomysły, a potem samo kruszy marzenia.
Całą recenzję Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ. ***
Nadzy (
"Touch Me Not", reż.
Adina Pintilie)
Jak wejść w skórę innego? Poczuć to, co czuje cudze ciało w sytuacji największej intymności? Przekroczyć tabu, które o miłości i seksie każe opowiadać językiem skostniałych norm, brud przeciwstawiać czystości? Kino próbowało sobie z tym radzić wielokrotnie, z lepszym i gorszym skutkiem. Fikcja – chociaż umożliwia identyfikację z bohaterami – zdecydowanie gorzej wypada jako narzędzie empatii.
Być może właśnie dlatego
"Touch me not" nie jest kinem – przynajmniej nie w klasycznym rozumieniu tego słowa. Bliżej mu do eksperymentalnego wideo, instalacji artystycznej albo terapeutycznej psychodramy. Rumuńska artystka
Adina Pintilie zatarła granicę między fikcją a dokumentem, weszła głęboko w ciała swoich bohaterów, zainscenizowała ich najbardziej intymne fantazje. Zrobiła dzieło całkowicie samoświadome – nie tylko w sensie stałego namysłu nad umownością i ograniczeniami stosowanych środków wyrazu. W filmie szalenie istotny jest moment odsłonięcia obecności reżyserki gdzieś tam, po drugiej stronie kamery; zakwestionowania władzy, którą sprawuje nad własną materią twórczą.
"Touch me not" dosłownie "stwarza się" na naszych oczach, w trakcie oglądania, w negocjacji artystki z bohaterami i naszą – z obrazami.
O takich eksperymentach filmowych pisze się więc z pewną trudnością, bo obrazy
Pintilie są mniej do interpretowania, a bardziej do doświadczania. Autorce – jeśli dobrze rozumiem – chodziło przede wszystkim o zbadanie różnych sposobów definiowania intymności cielesnej; tego, jak inni postrzegają własne i cudze ciała; czego pragną, a czego się brzydzą; gdzie zaczynają się, a gdzie kończą ich fizyczne granice. Tę listę można pewnie wydłużać, uzupełniać o kolejne pozycje, punktem wspólnym pozostaje natomiast motyw odbiegania (bardzo pozornego) od kulturowej normy "dobrej" fizyczności. Mamy więc troje bohaterów: starszą kobietę Laurę, niepełnosprawnego mężczyznę Christiana oraz Tomasa, którego choroba pozbawiła włosów na całym ciele. Reżyserka prowadzi z tymi ludźmi osobisty dialog; umożliwia im (i sobie) nie tylko wgląd we własne, głęboko zakorzenione schematy myślowe i emocje, ale także przyjęcie cudzej perspektywy, spotkanie z odmiennymi – nazwijmy to tak – "formami życia". Z lękami, fetyszami, pragnieniami tych, którzy – z różnych powodów – budzą w nas odruch sprzeciwu, a czasami – zwyczajny wstręt.
Całą recenzję Marcina Stachowicza przeczytacie TUTAJ.