Relacja

CANNES 2013: Żar miłości i bezsens śmierci

autor: /
https://www.filmweb.pl/article/CANNES+2013%3A+%C5%BBar+mi%C5%82o%C5%9Bci+i+bezsens+%C5%9Bmierci-95999
W konkursie głównym tegorocznej canneńskiej imprezy znalazł się najnowszy obraz twórcy "Czarnej Wenus" pod tytułem "Życie Adeli. Rozdział 1 i 2". Z kolei do sekcji Un Certain Regard trafił debiut reżyserski Ryana Cooglera "Fruitvale Station". Obraz był wcześniej podwójnym zwycięzcą festiwalu w Sundance – zdobył zarówno nagrodę jury, jak i publiczności.

Między nami lesbijkami

Abdellatif Kechiche kontynuuje swoją podróż w poszukiwaniu tajemnicy kobiecości. Najwyraźniej "Czarna Wenus" pozostawiła reżysera z całą masą pytań bez odpowiedzi. Czy "Życie Adeli" zaspokoi jego ciekawość? Można w to wątpić, skoro w tytule wyraźnie zostało zaznaczone, że mamy do czynienia jedynie z pierwszym i drugim rozdziałem. Nie jest więc wykluczone, że Kechiche już antycypuje ciąg dalszy.



Film jest połączeniem oryginalnego pomysłu reżysera z adaptacją komiksu Julie Maroh "Niebieski jest najcieplejszym kolorem" (do tego odwołuje się angielski tytuł). Jego bohaterką jest Adele, którą poznajemy jako uczennicę liceum. Kechiche pokazuje kilka kolejnych lat z jej życia. Widzimy jej pierwsze erotyczne przygody z kolegą z klasy i odkrycie własnej orientacji seksualnej. Większość filmu to jednak opowieść o wielkiej miłości Adeli do nieco od niej starszej malarki Emmy.

Ponieważ film Kechiche'a trwa trzy godziny, reżyser ma czas, by pokazać wszystkie aspekty życia uczuciowego, seksualnego i zawodowego młodej kobiety. Takie podejście spodoba się przede wszystkim fanom lesbijskiej miłości. Pierwsza scena seksu między Adelą a Emmą jest naprawdę długa. Kiedy wydaje się, że już powinna się skończy, reżyser ciągnie ją dalej i dalej, nie ukrywając przed widzami praktycznie niczego. Dawno już fizyczne spotkanie dwóch kobiet nie było tak dogłębnie celebrowane na ekranie.

Kechiche jest bacznym obserwatorem. Wszystko, co przydarza się bohaterce, jest dla niego ważne. Zachowuje się tak, jakby uważał, że usunięcie jakiegokolwiek elementu egzystencji uczyniłoby portret bohaterki mniej prawdziwym. Podchodzi też do postaci z szacunkiem. Nie ma w filmie ani joty oceny. Co więcej, Kechiche w zasadzie powstrzymuje się też przed analizowaniem Adeli, interpretowaniem jej zachowania, dociekaniem motywacji. Nie szuka ponadto uniwersalizmów. Dzięki temu "Życie Adeli. Rozdział 1 i 2" to intymny portret konkretnej kobiety, a nie wizualna reprezentacja idei kobiecości. Jedyne odstępstwo od tej postawy Kechiche robi w temacie społecznej nierówności. Ale i w tym zakresie niewiele mędrkuje, a po prostu opowiada o tym, jak różne pochodzenie społeczne i wpajane wartości wpływają na najbardziej intymne relacje międzyludzkie.


Najbardziej zaskakuje jednak całkowity brak histerii. Reżyserzy mają skłonność do czynienia z kobiet istot chimerycznych, emocjonalnych. Alternatywą są przerysowane bohaterki, królowe lodu lub też samce alfa w żeńskich ciałach. Kechiche potrafi opowiadać o głębokich przeżyciach emocjonalnych bohaterki bez uciekania się do stereotypów. Dzięki temu jego najnowsze dzieło jest jednym z najważniejszych obrazów o kobietach, jakie powstały w kinie w ostatnich latach.

Mimo tych wszystkich pochwał muszę stwierdzić, że w porównaniu z "Czarną Wenus" Kechiche zrobił krok w tył. Intelektualnie nie mam mu nic do zarzucenia. Niestety na poziomie wrażeń czysto emocjonalnych czegoś brakuje. Reżyser jest za blisko swojej bohaterki, by pozorny obiektywizm, jaki prezentuje, nie budził niepokoju. Przypomina to trochę sytuację mrówki, której towarzyszy minikamera dokumentalisty. Podglądactwo zostało tu posunięte tak daleko, że staje się etycznie dwuznaczne. Czy raczej byłoby dwuznaczne, gdyby bohaterka istniała naprawdę. Chwilami jednak trudno uwierzyć w to, że jest tylko wytworem wyobraźni. Duża w tym zasługa Adèle Exarchopoulos, która jest w swojej grze niezwykle naturalna.

Kechiche stworzył dzieło do intelektualnej kontemplacji. Może nie aż tak chłodne, jak obrazy Hanekego, widzę jednak wiele wspólnego między tymi dwoma twórcami. To podobieństwo sprawi zapewne, że Kechiche zyska wielu nowych fanów, ale może też niektórych zniechęcić.

Święty ze stacji Fruitvale

Wielki wygrany festiwalu w Sundance okazuje się wielką stratą czasu. Choć niestety znajdzie się sporo osób, które się ze mną nie zgodzą. Problem z "Fruitvale Station" polega na tym, że ważny temat nie przełożył się na równie ważny film. Reżyser na siłę próbuje wybielić bohatera, byśmy byli jeszcze bardziej wstrząśnięci tragicznymi wydarzeniami. Tymczasem wydarzenia z sylwestra 2008 roku nie potrzebują podpimpowywania. Robią wrażenie przez sam fakt swego zaistnienia.



"Fruitvale Station" opowiada o wydarzeniach, które miały miejsce naprawdę. Kilka lat temu na stacji Fruitvale, w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia, doszło do zatrzymania kilku osób podejrzanych o udział w bójce. Podczas akcji jeden z zatrzymanych, skuty i bezbronny, został śmiertelnie postrzelony. Zdarzenie zostało nagrane przez świadków komórkami i wideo wypuszczono do sieci, czego efektem była fala usprawiedliwionego oburzenia. Reżyser, Ryan Coogler, postanowił zrekonstruować ostatnie 24 godziny z ofiary tamtych tragicznych wydarzeń.

22-letni Oscar Grant to człowiek święty. Owszem, kiedyś był grzesznikiem, ale teraz to już tylko wspomnienie. Oscar został kochającym ojcem, zastanawia się nad ożenkiem, martwi się o pracę, ale znajduje czas, by pomóc obcej dziewczynie w zakupach. To, że jest biała, a on czarny, nie jest przypadkowe. Zresztą nie jest ona ostatnią białą osobą, wobec której Oscar zachowa się bardzo porządnie. Jest to o tyle istotne, że to właśnie biały policjant go zastrzeli. Oscar Grant jest więc dobry, szlachetny, niewinny... i czarny. Budując taką kombinację, Coogler chce mieć pewność, że widz nie pozostanie obojętny, że będzie poruszony wielką niesprawiedliwością, jaka spotkała Oscara Granta. Tylko że w ten sposób to właśnie Coogler wyrządza mu największą krzywdę. Zresztą nie tylko Grantowi. Tworząc bowiem tak krystaliczną postać, mówi nam, że pozbawione powodów zabijanie bezbronnego, który nie był szlachetnym i życzliwym człowiekiem, nie powinno wywoływać oburzenia.



"Fruitvale Station" przypomina więc magiel, który ma za zadanie wycisnąć z widzów łzy wzruszenia. Bohaterowie są tu tylko pionkami mającymi bardzo konkretne zadania do wykonania. Można się więc dziwić, że Coogler zadał sobie trud, by zaangażować dobrych aktorów. W końcu równie dobrze mógł się nie wysilać. Na szczęście Michael B. Jordan i Octavia Spencer potraktowali swoje role poważnie. Dzięki temu obraz broni się aktorstwem, a wspomniana dwójka zasługuje na pochwały za dzielną obronę artystycznych wartości. Nie jest to obrona do końca udana. Ale cóż, reżyser miał inną wizję i nam pozostaje ją albo przyjąć, albo odrzucić. Ja sugeruję jednak tę drugą opcję.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones