Artykuł

Czytelnia FILMu: O amerykańskich przeróbkach znanych filmów

FILM /
https://www.filmweb.pl/article/Czytelnia+FILMu%3A+O+ameryka%C5%84skich+przer%C3%B3bkach+znanych+film%C3%B3w-58060
Od tygodnia w kioskach w całej Polsce możecie nabyć najnowszy numer miesięcznika "Film". Jak zwykle na Filmwebie znajdziecie najciekawsze artykuły z bieżącego numeru. Zaczynamy od tekstu Bartosza Żurawieckiego dotyczącego amerykańskich remake'ów zagranicznych hitów. Miłej lektury!

AMERYKAŃSKIE CHWALICIE...

Patrzymy na Hollywood z rozdziawionymi gębami. Podziwiamy rozmach, technologie i budżety amerykańskich filmów. Gdy się jednak przyjrzeć temu wszystkiemu uważniej, to okazuje się, że źródła kina – artystyczne i intelektualne – biją zupełnie gdzie indziej. Amerykanie po prostu wiedzą jak czerpać z nich największe zyski. Kto nie wierzy, niech skorzysta z tego, że na polskich ekranach od 22 stycznia gości "Nine – Dziewięć" – musicalowa przeróbka słynnego "Osiem i pół" Felliniego.

Spójrzmy na filmy wyróżnione tegorocznymi nominacjami do Złotych Globów. "Brothers" Jima Sheridana są amerykańską wersją duńskiego filmu "Bracia" Susanne Bier. "Wszyscy mają się dobrze" Kirka Jonesa to przeróbka "Stanno tutti bene" Giuseppe Tornatore. Nawet "Bękarty wojny" ("Inglourious Basterds") Quentina Tarantino zainspirowane zostały włoskim filmem wojennym, który po angielsku nazywał się... "Inglorious Bastards", a wspomniane "Nine – Dziewięć" Roba Marshalla żeruje na Federico Fellinim. Zapatrzeni bałwochwalczo w amerykańskie kino nie dostrzegamy i nie doceniamy wpływu, jaki wywiera na nie kultura europejska.

Szacunek dla tradycji (zwłaszcza innej niż amerykańska), kult sztuki i artysty – są to zjawiska raczej obce naszym braciom i siostrom zza Oceanu. Toteż Hollywood bez skrupułów skupuje dzieła sztuki filmowej z całego świata, by następnie przerobić je na własną modłę. Tłumaczy się to między innymi tym, że amerykańscy widzowie nie lubią czytać napisów, toteż właściwie nie oglądają filmów obcojęzycznych. A czasami szkoda, by jakaś historia przepadła całkowicie na amerykańskim rynku. Może więc lepiej po prostu przystosować ją do tamtejszych realiów?

Co ciekawe, proceder ten działa tylko w jedną stronę – ciężko znaleźć np. europejskie wersje amerykańskich hitów. Można dyskutować, czy wynika to z braku środków, kompleksów Starego Kontynentu wobec Nowego Świata, czy raczej z estymy, jaką są w naszej części globu otoczone dzieła sztuki. Nie wypada ich dewastować, przerabiać, nawet kopiować. Powinny zostać w oryginalnej formie, którą nadał im artysta.

Twórcy europejscy nawiązują do kina hollywoodzkiego, polemizują z nim lub je parodiują, ale zawsze, mimo wszystko, próbują "pozostać sobą". Polscy reżyserzy lat 90. (choćby Władysław Pasikowski), o których z niejakim lekceważeniem mówiono, że podrabiają amerykańskie kino, starali się jednak wypełnić gatunkowe matryce własnymi pomysłami. W tradycji europejskiej "kopista" czy "fałszerz" to zajęcia poślednie, wręcz wstydliwe. Tu każdy, kto para się działalnością artystyczną, chce być indywidualnością.

W Stanach tego typu poczucie wstydu zdaje się nie istnieć. Co można połączyć z tezą, że Ameryka w ogóle nie posiada własnej tożsamości – jest zlepkiem, a właściwie supermarketem idei, pomysłów, symboli kupionych, ściągniętych bądź zaimportowanych z całego globu. Dlatego Tarantino może kraść, ile wlezie z kina wszystkich kontynentów, i z tych ukradzionych elementów budować swój świat – nikt mu z tego powodu zarzutów nie czyni. Przeciwnie – skwapliwie rozgrzesza się sprytnego amerykańskiego "dzieciaka". Gdyby był twórcą europejskim, nie uszłoby mu to na sucho, nawet w dobie postmodernizmu. W końcu pokrewny mu artystycznie Francuz, Luc Besson, traktowany jest przez krytykę surowiej i bez estymy, jaką darzy się Tarantina.

Trywialni barbarzyńcy

Mimo pobłażania, z jakim spoglądamy czasami na Amerykę, wiele poczynań tamtejszych bonzów przemysłu filmowego nosi jednak – z europejskiej perspektywy – znamiona barbarzyństwa.

Dwa przykłady – z czasów dawnych i najnowszych. W 1944 roku powstał "Gasnący płomień" ("Gaslight") George’a Cukora, będący przeróbką angielskiego filmu o tym samym tytule z roku 1940, wyreżyserowanego przez Thorolda Dickinsona. Po premierze amerykańskiego remake’u studio MGM próbowało zniszczyć wszystkie kopie brytyjskiego oryginału (łącznie z negatywem!). Przez wiele lat wydawało się, że cel ten został osiągnięty, na szczęście parę kopii jednak przetrwało. Mimo wszystko, film Dickinsona znany jest dzisiaj tylko zagorzałym kinomanom, podczas gdy uhonorowana dwoma Oscarami wersja Cukora zyskała szeroką popularność i ma swoje miejsce w kronikach kina.

Przykład drugi pochodzi sprzed zaledwie trzech lat, gdy Martin Scorsese – świetny przecież reżyser i znawca kina, nie tylko amerykańskiego – odbierał statuetkę Akademii Filmowej za "Infiltrację" (2006). Mało kto się wtedy zająknął, że jest to dość słaba przeróbka filmu z Hongkongu "Infernal Affairs" ("Piekielna gra", 2002) Wai-keung Laua i Alana Maka. Jakoś nie wypadało wypominać Scorsesemu, że poszedł tym razem na łatwiznę. Wybitny twórca oryginalnych filmów drugorzędnym kopistą? A jednak "się opłaciło" i Scorsese – pomijany dotychczas przy rozdawnictwie Oscarów – dostał upragnioną statuetkę. Dzisiaj pamięć o "Infernal Affairs" zanika, za to "Infiltrację" można kupić na DVD w każdym kiosku.

Amerykańskie przeróbki europejskich czy azjatyckich filmów cechują przeważnie widowiskowość i trywializacja. Hollywoodzkie wersje są bardziej spektakularne niż oryginały, ale jednocześnie przekaz musi zostać w nich uproszczony – tak, by dotarł do jak najszerszego grona odbiorców. Życzliwi mówią  o jego "uniwersalizacji", pozbawieniu lokalnej specyfiki , nie zawsze zrozumiałej dla widzów z innych części świata (ślady pochodzenia zostają czasami w remake’ach jako ornament – w "Nine – Dziewięć", na przykład, akcja toczy się we Włoszech lat 60. XX wieku, a aktorzy próbują mówić po angielsku z włoskim akcentem). Tak naprawdę jednak nie tylko przystosowuje się opowieść do amerykańskich realiów, ale też wciska ją w światopoglądowe i estetyczne reguły amerykańskiej kultury popularnej, która – ze względu na swoją siłę rażenia – jest mylnie uważana za system uniwersalny.

Mistrzowie do recyclingu

"Nine – Dziewięć" to nie pierwsza musicalowa przeróbka filmu Federica Felliniego. Już w 1969 roku Bob Fosse nakręcił "Słodką Charity", muzyczną wersję "Nocy Cabirii" (1957). Emocjonalna i duchowa siła pierwowzoru została zastąpiona przez beztroskie pląsy i amerykańskie "keep smiling".

Skąd się w ogóle bierze ta skłonność twórców musicali do Felliniego? Zapewne wynika ona z "muzyczności" jego filmów, w których rytm i uroda ujęć są ważniejsze często od fabuły. Innym źródłem pokuszenia jest też niewątpliwie muzyka Nino Roty nierozerwalnie z tymi filmami związana. Proszę jednak porównać chociażby jego kompozycje do "Osiem i pół" z piosenkami wykorzystanymi w "Nine – Dziewięć". Niebo a ziemia!

Inni mistrzowie kina również nie uniknęli hollywoodzkiego recyclingu. Oszczędzono Buñuela (jego filmy były zbyt "dziwne") czy Bergmana (te z kolei "za ciężkie"). Kilkakrotnie sięgano za to do twórczości Akiry Kurosawy – najsłynniejszy przykład to, oczywiście, western "Siedmiu wspaniałych" (1960) oparty na "Siedmiu samurajach" (1954). Innym znanym filmem jest "Prawda przeciwko prawdzie" (1954) Martina Ritta – przeróbka "Rashomona" (1950). Gorzej natomiast, że fabuła "Straży przybocznej" (1961) posłużyła za podstawę banalnego kina akcji z Bruce’em Willisem"Ostatni sprawiedliwy" (1996) Waltera Hilla. Częściowo Amerykanów usprawiedliwia fakt, że Kurosawa w "Straży..." inspirował się powieścią Dashiella Hammetta "Krwawe żniwo".

Łupem padli też francuscy twórcy Nowej Fali, choć trzeba było trochę poczekać, nim ich estetyka została przyswojona i przetrawiona przez Hollywood. "Do utraty tchu" z 1959 roku Jeana-Luca Godarda dopiero 24 lata później przeflancowano na wrogo przyjęte "Breathless" w reżyserii Jima McBride’a z Richardem Gere’em i Valérie Kaprisky w rolach głównych.  Gere zagrał też w "Intersection (1994) – również skrytykowanej przeróbce "Okruchów życia" (1970) Claude’a Sauteta.

Najlepiej jednak różnice między europejskim a amerykańskim "przekazem" widać, gdy porównamy film Claude’a Chabrola "Niewierna żona" (1969) z nakręconym w 2002 przez Adriana Lyne’a remakiem zatytułowanym "Niewierna" (tak na marginesie – dzieło Chabrola doczekało się też w 1995 roku przeróbki... na Filipinach). To, co u Chabrola jest zimną wiwisekcją mieszczańskiej moralności, u Lyne’a staje się moralizatorską opowiastką o opłakanych skutkach małżeńskiej zdrady.

Zrób to sam!

Osobny rozdział stanowią ci reżyserzy europejscy lub azjatyccy, którym zaproponowano, by sami nakręcili nowe wersje swoich filmów w Stanach. Z grubsza rzecz ujmując, można ich podzielić na trzy grupy. Do pierwszej, nader nielicznej, zalicza się młody Roman Polański. Jak wspomina w swojej autobiografii – panowie z 20th Century Fox podsunęli mu "świetny pomysł" zrobienia kolorowego  remake’u "Noża w wodzie" (1962) z udziałem Elizabeth Taylor, Richarda Burtona i Warrena Beatty. Polański – mimo że był wówczas jeszcze reżyserem na dorobku – odmówił, gdyż pomysł wydał mu się "poroniony" ("Próbowałem ich przekonać, że skoro miałem dosyć wyobraźni, żeby zrobić "Nóż...", wystarczy mi jej na coś oryginalnego" – pisze).

Nie wszystkich jednak stać na taki hardy nonkonformizm, toteż wielu wyraża zgodę. Najjaskrawszym przykładem tego, jak to się może skończyć, jest casus George’a Sluizera. W 1988 roku zrealizował on w Holandii przerażający thriller zatytułowany "Zniknięcie" (uwaga! muszę zdradzić jego puentę!). Kończy się on sceną, w której główny bohater budzi się w trumnie, pochowany żywcem. Pięć lat później premierę miała amerykańska wersja "Zniknięcia", także w reżyserii Sluizera, w gwiazdorskiej obsadzie (Jeff Bridges, Kiefer Sutherland, Sandra Bullock). Owszem, i tutaj główny bohater trafia żywcem do trumny, jednak – oczywiście – wydostaje się z niej, pokonuje złoczyńcę i mamy radosny happy end. Czy raczej wielką kompromitację, bo posępny, przygnębiający nastrój oryginału i wrażenie, jakie wywarł jego trudny do zapomnienia epilog, diabli wzięli.    

Jeszcze inny jest przypadek Michaela Hanekego, który niespodziewanie dla swoich widzów, ogłosił trzy lata temu, że kręci amerykańską wersję filmu "Funny Games" z 1997 roku. Austriak zachował jednak pełną kontrolę artystyczną, nie musiał dodawać happy endu ani spektakularnych scen akcji. Przeciwnie – właściwie ujęcie po ujęciu powtórzył oryginalną wersję. Założenie było ciekawe – przenieść ów traktat o przemocy do kraju, który właśnie na przemocy został zbudowany i który często ją gloryfikuje. Do kraju, gdzie wolno na ekranie zabijać, ile i kogo się chce, ale za to nie wolno pokazywać np. nagości i scen erotycznych. Jednak w porównaniu ze swoim pierwowzorem "Funny Games U.S." (2007) nie powiedziały nic nowego. Spotkały się też z chłodnym przyjęciem krytyki i publiczności. Toteż Haneke wrócił do Europy i tu  – jak wiadomo – zrobił "Białą wstążkę".

Gdzie jest Kiler?

Na zakończenie warto jeszcze przypomnieć, że pod koniec lat 90. ubiegłego wieku ogłoszono w Polsce z dumą, iż Amerykanie kupili prawa do scenariusza "Kilera" (1997) Juliusza Machulskiego oraz jednej z nowel "Historii miłosnych" (1997) Jerzego Stuhra. Padały nawet nazwiska reżyserów hollywoodzkich wersji: "Kilera" miał robić Barry Sonnenfeld, "Historie miłosne" Bob Rafelson. Nic z tego nie wyszło, polskie scenariusze trafiły zapewne do magazynu pomysłów niewykorzystanych. Na szczęście, choć amerykański remake któregoś z polskich hitów ekranowych poprawiłby niewątpliwie samopoczucie paru przedstawicielom naszego środowiska filmowego.

Bartosz Żurawiecki


Więcej tekstów z "Filmu" znajdziecie TUTAJ

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones