Relacja

DWA BRZEGI: Belgia i Warszawa w Kazimierzu

autor: /
https://www.filmweb.pl/article/DWA+BRZEGI%3A+Belgia+i+Warszawa+w+Kazimierzu-97781
W Kazimierzu zobaczyliśmy tragiczną love story z Belgii utrzymaną w rytmie muzyki bluegrass, "W kręgu miłości" w reżyserii Feliksa Van Groeningena. Na Dwóch Brzegach pokazywany jest również najnowszy film Leszka Wosiewicza, "Był sobie dzieciak".

Płacząc, słuchając, nie myśląc zbyt wiele


Opowiadając nam w swoim filmie tragiczną historię miłosną, reżyser Felix Van Groeningen obficie posiłkuje się muzyką. Rozbujani pulsującym z ekranu rytmem i emocjonalnie rozbrojeni rzewnymi melodiami z łatwością przełykamy już-nie-tak-lekkostrawną pigułę topornych schematów fabularnych. To film potężny siłą nagich uczuć, które udzielają się widzom i rozbrajają ich do łez. Czystość tych emocji zawarta jest jednak raczej w dźwiękach, jakie wydobywają ze swoich instrumentów bohaterowie, niż w samym fabularnym koncepcie.


Nie ulega wątpliwości, że Van Groeningen oferuje nam ciekawe połączenie: muzyka bluegrass nie jest w końcu pierwszą rzeczą, jaka przychodzi do głowy, kiedy myślimy o Belgii. Wszechobecność utrzymanych w tym stylu piosenek wynika z faktu, że głównymi bohaterami są muzykujący kochankowie. Elise (Veerle Baetens) i Didier (Johan Heldenbergh) to para, którą połączyła właśnie miłość do dźwięków. Reżyser, przeskakując w czasie, odkrywa przed nami kolejne etapy ich związku: od przypadkowego flirtu przez pierwsze beztroskie miesiące wspólnego życia po narodziny córeczki, Maybelle. Podobnie jak Derek Cianfrance w "Blue Valentine", Van Groeningen najpierw pokazuje nam pobojowisko związku – tutaj dodatkowo sponiewieranego poważną chorobą dziecka. Dopiero potem autor cofa się do niewinnych czasów, gdy żaden problem nie zaprzątał jeszcze głów bohaterów.

Taka fatalistyczna (a)chronologia to oczywiście chwyt godny czystego melodramatu. Gatunkowa kanwa historii nie jest jednak widoczna przez dużą część filmu. Skutecznie przykrywa ją autentyzm buntowniczych, "alternatywnych" bohaterów. Ich wiarygodność to w dużej mierze zasługa pary pierwszoplanowych aktorów; szczerych, odważnych w gospodarowaniu fizycznością, nie bojących się pokazywać w chwilach słabości czy śmieszności. "W kręgu miłości" mogło być – kolejnym po filmie Cianfrance'a – "dorosłym" wariantem melodramatu, ubierającym kliszową historię o wzlocie i upadku wielkiej miłości w ciała zwyczajnych, niedoskonałych bohaterów.


Ale Van Groeningen niepotrzebnie dopowiada ideowe zaplecze swojej historii. Pojawiają się tu co prawda tropy z potencjałem: przede wszystkim motyw ambiwalentnego stosunku do USA. Didier poświęca swoje życie graniu muzyki, która powstawała przecież w obozach zasiedlających Nowy Świat osadników, z drugiej strony jednak pomstuje na decyzje rządu Stanów Zjednoczonych. Zakochany w kulturze Ameryki nie może pogodzić się z jej polityką. Ale to ciągle mało dla Van Groeningena. Reżyser nadaje więc konfliktowi między bohaterami wymiar potyczki światopoglądowej. Niestety, przy okazji w ruch idą stereotypy płciowe: mężczyzna to ten pragmatyczny i logiczny, a kobieta – ta niezrozumiała, irracjonalna.    

Dlatego "W kręgu miłości" jest najmocniejszy właśnie tam, gdzie twórcy powstrzymują się od nachalnego werbalizowania i pozwalają przemówić piosenkom. Fakt, sterowane przez muzyczne kadencje porywy odbiorczych emocji to niemal odruchy bezwarunkowe. Uderzenie młotkiem w kolano wyzwala mimowolną reakcję – podobnie jest z muzyką, która działa na nas na poziomie fizycznym, niemal przedświadomym. Ale te bluegrassowe songi są naprawdę niezłe. Może film Van Groeningena to telenowelowy wyciskacz łez o tragicznych kochankach i umierającym dziecku. Ale soundtracki telenowel są z reguły dużo słabsze.

Mogłoby nie być

Zbliżająca się okrągła rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego z pewnością przetestuje naszą odporność na to, ile fabuł da się jeszcze wycisnąć z tego szczególnego historycznego wydarzenia. "Był sobie dzieciak" pojawia się nieco przed czasem, ale nie jest wolny od standardowych przekleństw, jakie nawiedzają tego typu projekty. W rozkroku między wizją artystyczną a edukacyjną powinnością zieje zazwyczaj przepaść, w którą niezwykle łatwo wpaść nieostrożnym twórcom. Niestety, głos Leszka Wosiewicza również dobiega do nas de profundis.


To wielka szkoda, bo Wosiewicz udowodnił przecież, że potrafi niezwykle świeżo – i to w skali świata – opowiadać o doświadczeniu wojny. "Nieopisywalny" Holocaust nie doczekał się wielu opisów równie intrygujących, co w jego pamiętnym "Kornblumenblau". "Był sobie dzieciak" nie ma jednak tej iskry inwencji. Po części wynika to z faktu, że reżyser opowiada o Powstaniu Warszawskim poprzez matrycę starej jak świat narracji inicjacyjnej. Czyli wiadomo: zryw powstańczy będzie dla młodego Marka (Rafał Fudalej) osobistym obrzędem przejścia. Ruszając na ulice objętej walkami Warszawy chłopak sprzeciwi się swojemu ojcu, który radził mu się ukrywać. Co więcej, na drodze bohatera stanie piękna i dojrzała femme fatale Irena (Magdalena Cielecka) – cóż to bowiem za inicjacja bez napięcia seksualnego? Wosiewicz dopowiada wszelkie możliwe konteksty, zajeżdżając tę i tak już zdartą płytę na śmierć.

Tautologiczna wręcz dosłowność jest największym problemem filmu. Wiadomo przecież, że jak mamy Erosa, to i Tanatos czai się gdzieś za rogiem. Bijąca po oczach ikonografią danse macabre scena tańca Marka z Ireną to już naprawdę przesada. Metafora, głupcze! Na tym jednak nie koniec. Równie "subtelnie" poczyna sobie reżyser z prowadzeniem fabuły czy kreśleniem kontekstu historycznego. Nic nie zostaje przemilczane: narrator powiadamia nas, o czym tylko się da, nie zważając na to, że są to głównie oczywistości. Reżyser tłumaczył się co prawda, że wczesna wersja filmu spotkała się z niezrozumieniem za granicą, gdzie świadomość Powstania Warszawskiego jest niska. Stąd ta dbałość o wyjaśnianie. Klęska informacyjnego urodzaju skazuje jednak film na widownię co najwyżej licealną. Wątpię, by Wosiewicz chciał po prostu nakręcić laurkę do wyświetlania w muzeum na Grzybowskiej.   


Tym bardziej że widać tu próby opowiedzenia o losach powstańców w groteskowej, wywrotowej tonacji, nie tak znowu dalekiej od "Kornblumenblau". Reżyser piętnuje absurdy kryzysowego czasu: wzajemną podejrzliwość mieszkańców Warszawy (w jednej ze scen Marek zostaje wzięty za niemieckiego szpiega), przymusowy "transwestytyzm" bohatera (matka na wszelki wypadek przebiera go za dziewczynę). Surowe walory realizacyjne – bliższe Teatrowi Telewizji niż kinowym standardom – mogłyby jeszcze jakoś zagrać w tej konwencji. Poziom absurdu przekracza jednak granice kontrolowanego szaleństwa. Nawet zazwyczaj bezbłędny Wojtek Waglewski – współautor muzyki – nie bardzo się spisuje, gdy kronikarskie sceny horrorów wojny ilustruje gitarową nawalanką utrzymaną w skocznym, afirmacyjnym (!) punkowym rytmie. Ale najgorsze na koniec: scena, w której wredni naziści o twarzach Zbrojewicza i Lubosa skradają się półnadzy w kanałach i z zaskoczenia podrzynają gardła przeciwnikom. Prawie jak Rambo. Prawie.  

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones