Felieton

FELIETON: Walkiewicz o festiwalu w Rotterdamie

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/FELIETON%3A+Walkiewicz+o+festiwalu+w+Rotterdamie-49116
W niedzielę dobiegł końca 38. MFF w Rotterdamie, który co roku zbiera rekordową liczbę widzów na Starym Kontynencie. Parafrazując klasyka, Vincenta Vegę, Holendrzy mają ten sam szajs co my, a jednak ich szajs jest odrobinę inny.


ROZMIAR  MA  ZNACZENIE

W autokarową podróż zabrałem pełne siatki materiałów promocyjnych, parę dziewiczych numerów prasy konsolowej i paczkę baterii do mp3. Tylko baterie się przydały. Podążający na saksy wąsacze reagowali na światło jak wampiry, a że w obydwie strony jechałem nocą, o nowościach na rynku elektronicznej rozrywki przeczytałem dopiero w Poznaniu. Nie wspominam już o szeleście papieru, który jeszcze skuteczniej wyrywał współpasażerów ze snu o potędze złotówki (4,40 za euro, skandal!). Na muskularnych telewizorach leciał stary dobry "Speed", a raczej "Niebezpieczna prędkość", czytany przez Knapika, z Hopperem zanoszącym się demonicznym śmiechem i papuśnym, ruchliwym Keanu, a także – przewrotnym z perspektywy mojej sytuacji lokomocyjnej – eksplodującym autobusem. Na miejscu poprzeczka zawisła na wysokości marzeń. Przywitał mnie "Most", majestatyczny bohater najsłynniejszego dokumentu poetyckiego Jorisa Ivensa. A potem spadł deszcz.  

W Rotterdamie pada ciągle. Nieustannie, bezlitośnie, rzęsiście. Miejscowi żartują, że w zeszłym roku lato wypadało we wtorek, a parasolek i tak nikt nie nosi, bo ręce odpadłyby po tygodniu. Więc stoję w tym deszczu na ulicy Nieuwe Binnenweg i spoglądam na czarnego, gumowego krasnala, trzymającego w dłoni coś na kształt kręconego loda z automatu. Dzieciaki się z nim fotografują, przytulają się do wielkich czarnych nóg, ludzie starają się dosięgnąć "loda". Dotknąć chociaż raz, na szczęście. Przyjezdni ściemniają, że to choinka (bo ten krasnal to w istocie Święty Mikołaj), ale mieszkańcy nie mają żadnych wątpliwości. "It’s a buttplug" – rzuca przechodząca kopia Kurta Russella (wkrótce okaże się, że 99% przechodzących Holendrów wygląda jak kopia Kurta Russella). Buttplug, ni mniej, ni więcej, tylko przyrząd do stymulacji odbytu. Komentarz zbędny, tym bardziej że kilkaset metrów dalej mangowy robot gapi się na przechodniów, jakby miał ożyć i spuścić im łomot.  

I tak to się toczy: większość Rotterdamczyków żyje z kompleksem Amsterdamu, który jest bigger, better i w ogóle badass, ulice pachną cytrynami (efekt specjalnych chodnikowych płynów), kierowcy miłują pieszych, każdy człowiek ma inny kolor, w bibliotece publicznej jest cały regał z polskim kinem na DVD i całe piętro z komiksami, a nową, 4-płytową "Drużynę Pierścienia" można kupić za 5 euro i nikt nie widzi w tym nic dziwnego. Futurystyczne cuda architektury walczą o każdy centymetr miasta ze starym budownictwem. Tętniące życiem centrum wygląda jak Gotham z filmu Nolana – tego samego, który na festiwalu w Rotterdamie zaczął swoją wielką karierę filmem "Following".  

No właśnie, gwóźdź programu, festiwal. Wrocławskie Nowe Horyzonty na sterydach. Dziesiątki ekranów, setki filmów, tysiące widzów. Mimo potężnych rozmiarów, przejrzysty, mimo gigantycznej ilości projekcji, logistycznie perfekcyjny (każdy wejdzie na film, nie ma tu wrocławskich wynurzeń w rodzaju "czekałem w kolejce cztery godziny, a teraz jem gofra za cztery złote"). Co roku zbierający największą widownię w Europie, a teoretycznie nie mający ku temu predyspozycji: serwujący debiuty rodem z Filipin i Gwinei Bissau, zmuszający do sprintu między obiektami oddalonymi od siebie o parę ładnych kilometrów, nie przyjmujący gwiazd. Mało tego, nie wyłaniający jednego zwycięzcy, bo filmy w konkursie VPRO Tiger Awards walczą o trzy równorzędne nagrody. Jak słusznie zauważył Piotr Kobus, Holendrzy wzięli sobie do serca naukę Kalwina, że głowa wyrastająca ponad tłum zostanie ścięta.

Pytanie, czy Polacy powinni wyciągnąć wnioski z sytuacji holenderskiego festiwalu, już po krótkim pobycie staje się retoryczne. Po pierwsze – miasto żyje imprezą. W każdym supermarkecie, każdej restauracji, barze, shopie i coffee shopie, w każdym budynku instytucji publicznej znajdziemy plakat reklamowy festiwalu. Tygrysy szczerzą się do nas z witryn, czają się na dworcu i w hotelach, w dzielnicy chińskiej, surinamskiej, gejowskiej i biznesowej. Bez względu na to, czy odwiedzisz przybytek typu "third-hand" (rewelacja i zarazem gruba ironia: artyści sprzedają nam za ciężkie pieniądze rzeczy, które sami wyrzuciliśmy), czy wstąpisz na piwo do pubu, będziesz obserwowany przez maskotkę festiwalu. Przy tym nędzne proporczyki w Gdyni wydają się być czymś niepoważnym, jeśli mieć na względzie rangę wydarzenia.  

Po drugie – sprofilowany program. Oprócz arbitralnego podziału na konkursy, organizatorzy przyporządkowali filmy do cykli tematycznych, uśmiechając się tym samym do zwykłych widzów i ułatwiając im sprawę wyboru filmu. W "Świetlanej przyszłości" oglądaliśmy potencjalne, przyszłe gwiazdy reżyserskiej sztuki. "Sygnały" przypomniały debiutanckie filmy mistrzów (w tym roku m.in. Tsukamoto i Iosselianiego), zaoferowały retrospektywy (m.in. Skolimowskiego) i przegląd młodego kina z Turcji. Z kolei "Spektrum" to odpowiednik polskich panoram, jednak ciekawszy, bo zestawiający ze sobą dominujące trendy w kinie światowym, a nie wrzucający do jednego kotła, co popadnie. Ukierunkowanie festiwalu na debiuty i drugie filmy stwarza aurę imprezy nienapuszonej, dalekiej od glamouru, pozostającego domeną Cannes i Berlina. Niby mamy to samo w Koszalinie, ale lokalny charakter "Młodych i Filmu" na pewno im nie pomaga, tak samo jak stosunek branżowców do widzów, który wynosi chyba z 10:1.

Tertio, równowaga sił między trudnym repertuarem (SMS od kolegi: "Wałek, jestem na ośmiogodzinnym filmie 'Melancholia' Co za kwas!"), a komercyjnym charakterem imprezy (wielkie kina, spora promocja, medialny boost dwadzieścia cztery godziny na dobę, dobra prasa festiwalowa). To wszystko się liczy, to wszystko decyduje o sukcesie albo porażce.
                        
*

Podczas powrotu do Polski puszczali "Testosteron". To było jak ostrzeżenie. Wracasz do kraju ludzi, którzy rodaków traktują jak idiotów! Zrozumiałem, że przecież chodzi o coś więcej: rotterdamski festiwal, spajający egalitaryzm z elitaryzmem, opiera się na innej mentalności. Czy wobec tego powyższe dobre rady są w ogóle w cenie? To niech już rozważą ci, którzy "święta kina" organizują zawodowo. 

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones