Artykuł

Ja Van Damme popalić!

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Ja+Van+Damme+popali%C4%87-76573
Facet, o którym piszę, najlepsze lata ma już dawno za sobą. Od ponad dekady gra w produkcjach klasy C, które trafiają bezpośrednio na rynek kina domowego. Ostatni raz zrobiło się o nim głośno w 2006 roku, gdy pokazał kamerze telewizyjnej swoją erekcję. Nietrudno zrozumieć, że wolę raczej pamiętać czasy, gdy jego plakat wisiał nad łóżkiem każdego szanującego się nastolatka.

Były to czasy, gdy filmy z nim oglądało się na przegrywanych kasetach wideo, a takie słowa jak "piractwo" i "prawa autorskie" były raczej nieznane. Chcę pamiętać, jak mając siedem czy osiem lat, prosiłem rodziców, by kupili mi vandamkę – taką samą, jaką nosili starsi koledzy z sanatorium. Chodziło, oczywiście, o bandamkę, ale z racji kultu, jakim otoczony był wówczas bohater tego tekstu, ubrdałem sobie, że chusta została tak nazwana na jego cześć.

Nie ma co udawać, Jean-Claude Van Damme zostawił trwały ślad w mojej psychice. Jeśli dzisiaj  rozczulam się w recenzjach nad jakimiś głupawymi "akcyjniakami", to wszystko jego wina. To przez niego tak długo wydawało mi się, że szczytem dobrego aktorstwa jest zrobienie przed kamerą pełnego szpagatu, a potem przywalenie przeciwnikowi pięścią w krocze. Van Damme zepsuł mój gust filmowy. Jednocześnie jednak zaraził mnie sympatią do kina. "Krwawy sport", "Kickboxer", "Lwie serce" i "Podwójne uderzenie" tworzyły za małolata podwaliny mojego alfabetu filmowego. Za to też lubię dział "Powrót do przeszłości" – pisząc tekst do tego działu, nie trzeba się jedynie wymądrzać i oceniać. Dozwolone są egzaltacja i ronienie sentymentalnych łez. Taka jest przecież natura wspomnień – gdy wyciągamy je z zakamarków pamięci, automatycznie zostają oczyszczone z wszelkich brudów. Nabierają szlachetnego połysku. Czas odkurzyć i wypolerować legendę muskułów z Brukseli.

Jeszcze w połowie lat 90. belgijski gwiazdor był żywym ucieleśnieniem powiedzenia "od pucybuta do milionera". Do Stanów Zjednoczonych przyjechał z czterdziestoma dolarami w kieszeni. Zostawił za sobą wspaniałą karierę karateki i przynoszącą kokosy siłownię w rodzinnym mieście.  Od dzieciństwa wierzył bowiem, że może odnieść sukces w show-biznesie.  Hollywood nie przywitało go jednak z otwartymi ramionami. Przez sześć lat imał się różnych zajęć z lepszym lub gorszym skutkiem. Później w jednym z wywiadów wspominał, że jako kierowca limuzyny omal nie stał się ofiarą seksualnej napaści ze strony dwóch "paskudnych" mieszkanek Teksasu, które wpadły   do Hollywood na operację powiększenia piersi. Kiedy indziej, pracując jako posłaniec, uciekał przed nagim i napalonym jegomościem. Trudno się dziwić napastnikom – Van Damme był (i chyba nadal jest) niezwykle przystojny. W dodatku reprezentował klasyczny typ urody, jakiego nie powstydziliby się najwięksi łamacze serc z Fabryki Snów.  Gdy sam stał się gwiazdą, ubóstwiali go zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Van Damme lał się bowiem na ekranie równie dobrze co Schwarzenegger, Stallone czy Seagal, ale był z nich wszystkich najbardziej urodziwy.

 
"Krwawy sport"

Belg tłumaczy swój sukces w następujący sposób: Byłem bardzo metodyczny. Trenowałem cztery razy w tygodniu. Pracowałem co najmniej po dziesięć godzin dziennie, potem szedłem na casting, rozmawiałem z ludźmi. Ciągle parłem do przodu, do przodu, do przodu. Gdy udało mu się spotkać wpływowego producenta Menahema Golana, bez zastanowienia wypalił: Nie mam nic, ale wierzę, że pewnego dnia będę kimś. Jestem tu od sześciu lat, w moim życiu nic się nie układa, więc skończmy to pieprzenie. Wiem, że mam w sobie coś specjalnego. Jestem niedrogi i bardzo dobry. Możesz ze mną zarobić mnóstwo forsy, możesz mnie uczynić gwiazdą. A potem Van Damme dał popis znajomości karate.

Golan był wówczas szefem wytwórni Cannon specjalizującej się w realizacji filmów akcji z elementami sztuk walk. Do zainwestowania w ten gatunek zachęcił go kasowy sukces "Wejścia smoka". Jak pisze Sławomir Zygmunt w leksykonie "Bruce Lee i inni": amerykańskie filmy różnią się dość znacząco od filmów wyprodukowanych w Hong Kongu. Eksploatują kilka wątków. Najczęściej bohaterem jest kickbokser, który zostaje zmuszony przez sprytnego (nieuczciwego) organizatora do walki na "krwawym ringu". Często motorem jego działania jest zemsta. Kickbokser podejmuje się zdemaskowania organizatorów walk na śmierć i życie, którzy przyczynili się do śmierci jego przyjaciela, brata, mistrza. Jeśli przyjrzycie się filmografii Van Damme'a, zobaczycie, że fabuły większości znajdujących się w niej tytułów idealnie pasują do przedstawionego powyżej schematu. Van Damme ciągle się mścił! Zaczynam się wręcz zastanawiać, dlaczego Park Chan Wook nie zaangażował go do którejś z części trylogii zemsty.



W końcówce lat 80. i na początku 90. Belg należał do grupy tak zwanych "Panów Muskułów", czyli umięśnionych gwiazd kina akcji. Gdy oglądało się sceny mordobicia z ich udziałem, miało się pewność, że ci faceci naprawdę potrafią przyfasolić. Van Damme twierdził wówczas: Jeśli kogoś uderzę – niekoniecznie kobietę,  raczej mężczyznę – to go zabiję. Nie były to czcze przechwałki. Gwiazdor  miał czarny  pas w shotokanie – jednym z najbardziej wymagających stylów karate. Na planie zdjęciowym reżyser mógł włączyć kamerę, a potem iść na obiad. Van Damme sam tworzył choreografię walk, a potem bezbłędnie odgrywał ją w jednym ujęciu. Nie potrzebował montażowych cięć i tricków, które maskowałyby jego błędy.

Czasy zaczęły się jednak zmieniać. Publiczność powoli odwracała się od brutalnych, przypakowanych maczo. Bohaterem ostatniej akcji równie dobrze mógł stać się metroseksualny mężczyzna, który częściej niż pięści używał mózgu i uroku osobistego. Tak jak w "Speed: Niebezpieczna prędkość" (1994), gdzie chuchrowaty Keanu Reeves radził sobie z terrorystą-psychopatą. Kolega i konkurent Van Damme'a, Arnold Schwarzenegger, umiał "wąchać czas". Dlatego coraz częściej angażował się w komedie, które okazywały się dużymi przebojami komercyjnymi ("Gliniarz w przedszkolu", "Bliźniacy", "Junior"). Swoich sił w lżejszym gatunku próbował również Sylvester Stallone, ale akurat jego błaznowania ("Stój, bo mamuśka strzela", "Oscar") widownia nie chciała oglądać.

 
"Uliczny wojownik"

Van Damme nie próbował się zmieniać. Przyjął za to rolę za ponad siedem milionów dolarów (rekordowa gaża w jego karierze) w "Ulicznym wojowniku". Było to w czasach, gdy Hollywood uważało ekranizacje gier wideo za jeszcze mniej ambitne od ekranizacji komiksów. W opinii producentów te drugie były przeznaczone dla dziesięciolatków, te pierwsze – dla dziesięciolatków z porażeniem mózgowym. Nie pomogły ani pośladki Kylie Minogue, ani scenarzysta "Szklanej pułapki", Steven E. de Souza, ani znakomity aktor Raul Julia. Oglądając "Ulicznego wojownika", odnosi się wrażenie, że wszyscy na planie otrzymali po serii kopniaków z półobrotu w głowę.

Jeden z szefów wytwórni powiedział kiedyś o Van Dammie następujące słowa: Urok osobisty Jean-Claude'a nigdy nie przeniósł się na ekran. Przed kamerą jest dużo bardziej spięty niż w życiu prywatnym. Nie wydaje mi się, by kiedykolwiek jego osobowość odprężyła się na tyle, by mógł stać się gwiazdą. Brak dystansu zaczął powoli przenosić się do domu aktora – kolejne rozwody w połączeniu z rodzinnymi bijatykami i uzależnieniem od narkotyków uczyniły z Van Damme'a wrak człowieka. Choć wyszedł z nałogu, na szczyt już nie powrócił. Muskuły z Brukseli sflaczały.



Jest w filmografii Belga jeden tytuł burzący aktualny wizerunek upadłej gwiazdy grającej dla (małej) kasy w półamatorskich produkcjach. To "JCVD" z 2008 roku. W zrealizowanym w rodzinnej Belgii filmie Van Damme gra samego siebie – przeoranego życiowymi porażkami aktora w średnim wieku, który znalazł się na samym dnie. Pierwszy raz w karierze europejski mistrz mierzy się z własną legendą. Bez make-upu, glamouru i bezsensownej łupaniny.  "JCVD" jest jak zdjęcie rentgenowskie, prześwietlające mechanizmy show-biznesu, który w jednej sekundzie potrafi wynieść kogoś na szczyt, a w drugiej wyrzuć go na śmietnik niepamięci. Nie Van Damme pierwszy, nie ostatni.  

Niech żywi nie tracą jednak nadziei. Po epizodzie z dubbingiem do "Kung Fu Pandy 2" Van Damme zgodził się zagrać w kontynuacji "Niezniszczalnych" – przebojowego hołdu dla "Panów Muskułów". Belg pojawi się przed kamerą u boku Sylvestra Stallone'a, Dolpha Lundgrena, Stevena Seagala i (podobno) Chucka Norrisa. Wykluczeni z kina głównego nurtu gwiazdorzy powrócą do gry na własnych warunkach i pokażą, jak się dzisiaj uprawia krwawy sport. 

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones