Artykuł

Jakub Socha o kinie Phillipa Noyce'a

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Jakub+Socha+o+kinie+Phillipa+Noyce%27a-64296
Resztę trzeba przeżyć. Kino Phillipa Noyce’a
 
W podejściu do kina Phillip Noyce jest konserwatystą, klasykiem, czyli kimś, kogo nie zajmują rewolucje, poszerzanie granic, tworzenie hybryd. Autor czerpie z tradycji, ale jej nie porzuca, bo wierzy, że nie jest ona zbędnym balastem; trzyma się wzorca i gdy robi film sensacyjny, wierzy, że czysty film sensacyjny to ciągle jest siła. 

Zacznijmy od repetycji. Jan Błoński, jeden z najwybitniejszych krytyków literackich w powojennej Polsce, pisze o niej, że jest "nieustanną rewolucją, choćby ten, co powtarza, był jak najdalszy od wzoroburczych zamiarów". Jarosława Marka Rymkiewicza, jednego z najwybitniejszych eseistów w powojennej Polsce, dziwi to rozpoznanie autora "Widzieć jasno w zachwyceniu". "Kto powtarza – pisze Rymkiewicz – ten wykorzystuje wzór dany mu przez przeszłość, która w ten sposób wiecznie się aktualizuje, wiecznie ponawia, będąc wiecznym teraz (…). Repetycja nie jest, na szczęście nie jest, rewolucją, ponieważ kultura nie jest śmietnikiem. I żadnego z jej elementów, żadnego z jej dzieł nie można, po prostu nie da się wyrzucić na śmietnik".
 
Co to wszystko ma wspólnego z Phillipem Noyce’em, australijskim reżyserem, który od wielu lat pracuje w przemyśle, to znaczy w Hollywood, gdzie rozporządza milionami dolarów i największymi gwiazdami kina? Całkiem sporo. Chodzi bowiem o pytanie, gdzie umieścić i jak nazwać kogoś, kogo twórczość opiera się na zasadzie repetycji, powtarzania, odpowiadania na wezwanie tradycji – tradycji filmowej, a więc stosunkowo młodej, ale jednak tradycji. Gdzie umieścić reżysera, który tak mocno zanurzony jest w tych wszystkich konwencjach, schematach fabularnych, rozwiązaniach dramaturgicznych, które amerykańskie kino głównego nurtu wykształciło na przestrzeni ostatnich stu lat? Wśród rewolucjonistów, czy może strażników przeszłości? Wśród tych, których każdorazowa odpowiedź na wezwanie tradycji kończy się  rozwinięciem, przekształceniem, jednym słowem rewolucjonizowaniem siłą własnego ego, które zawsze jest "nieskładne i dysharmonijne"? A może wśród tych, którzy niespecjalnie wierzą, że każde ego artysty musi być "oporem, trudnością, chaosem, zagadką"? Można oczywiście szybko wyrwać się z kręgu tych pytań i bez zająknięcia zaliczyć Noyce'a do rzemieślników. To by było jednak zbyt łatwe – każdy filmowiec jest rzemieślnikiem.

Sądzę, że w sporze między Błońskim a Rymkiewiczem twórca "Czasu patriotów" stanąłby za tym drugim. Nie widać u niego obsesji na punkcie własnego ego. Noyce nie chce za wszelką cenę mówić własnym głosem. Nie chce przebijać się przez tradycję i może nawet nie dlatego, że staje po stronie tych, którzy całkiem sensownie pytają, czy coś takiego, jak "własny głos" w ogóle istnieje. On po prostu chce przemawiać "wieloma głosami". Ale czy to znaczy, że traktuje siebie jak medium, przekaźnik dla opowieści innych ludzi? Nie, raczej chodzi tu o nieustanne wcielanie się w innego, o wchodzenie w nieswoją skórę, o bycie kameleonem, o rozszczepianie się na kilku Noyce’ów. "Ja" autora "Salt" "składa się z wielu filmów, czyli z wielu realizacji, wielu możliwości, z których tylko pewne są ujawniane i dają się poznać. "Ja" jest filmoteką, czyli nie jest żadnym z tych filmów, żadną z tych możliwości. Jest w wielości i realizuje się poprzez wielość".  Phillip Noyce robi filmy od przeszło trzydziestu lat i choć wydaje się, że ze swoją kamerą był już wszędzie, ciężko powiedzieć, by stworzona przez niego filmoteka była spójna, ale czy musi taka być? Ciężko też powiedzieć, w którym z jego filmów reżyser najpelniej zaznaczył swoją obecność, który jest mu najbliższy i o nim najwiecej mówi, ale czy trzeba się tym przejmować?


fot. z "Salt"

Noyce urodził się 29 kwietnia w Griffith w Nowej Południowej Walii, od dwunastego roku życia mieszkał w Sydey. Filmy zaczął kręcić w wieku 18 lat, potem rozkręcał różne kółka, stowarzyszenia i gazety filmowe, gdzie publikował swoje teksty. Zaczynał od kina awangardowego (jego przyjaciele z tamtych lat wspominają, że mógł być wielki w tej dziedzinie), a potem przez chwilę fascynował się wczesnymi utworami Wendersa, trudno jednak nazwać go autorem filmowym. Nie ma u niego powracających obsesji, powracających motywów, autor "Czasu patriotów" nie ma ulubionego zespołu tematów, nie ma też specjalnie określonego wzorca estetycznego. W wywiadach podkreśla, że dla niego tak naprawdę liczy się opowiadanie zajmujących historii, niekoniecznie na jeden temat. Zaraz za historią jest chęć sprawdzania się w gatunku, chociaż nie w każdym. Eklektyzm Noyce’a ma swoje granice. Australijczyk nigdy w zyciu nie zrobił komedii, musicalu, w swojej karierze koncentruje się przede wszystkim na sensacjach, filmach szpiegowskich i thrillerach.


fot. z "Czasu patriotów"

W podejściu do gatunku Noyce jest konserwatystą, klasykiem, czyli kimś, jak już pisałem, kogo nie zajmują rewolucję, poszerzanie granic, tworzenie hybryd. Autor czerpie z tradycji, ale jej nie porzuca, bo wierzy, że nie jest ona zbędnym balastem; trzyma się wzorca i jak robi film sensacyjny, wierzy, że czysty film sensacyjny to ciągle jest siła. Można powiedzieć, że uprawia on szybkie kino, które rozszerza słynne słowa Irzykowskiego mówiące, że "kino jest widzialnością obcowania człowieka z materią",  na definicję: "kino jest wdzialnością obcowania człowieka z materią w ruchu". Większość jego bohaterów nie traci czasu na gadanie, a reżyser nie stara się na siłę bawić w psychologa. Wszyscy oni rozwijają się i realizują w działaniu, w ruchu i prawie zawsze wiedzą, co można, a czego nie, wiedzą i znają granice. Nic ich nie rusza, niewiele wyprowadza z równowagi, nigdy nie przechodzą na ciemną stronę mocy, choć przecież po ciemnej stronie miasta przebywają nieraz. 


fot. z "Kolekcjonera kości"

Sparaliżowany policjant, mózg jakich mało, mistrz dedukcji Lincoln Rhyme z "Kolekcjonera kości", prawy analityk, były agent, dobry patriota, jeszcze lepszy mąż i ojciec Jack Ryan z "Czasu patriotów" i "Stanu zagrożenia", niewidomy, mądry, przebaczający i troskliwy Nick Parker ze "Ślepej furii" to moralne kolosy, zawsze zachowujące się, jak należy. Nawet nie wiadomo skąd to się u nich bierze, żaden z nich nie mówi o swojej wierze, o rodzicach, którzy wpoili im takie, a nie inne zasady. Trudno naprawdę powiedzieć, poprzez co ich można definiować, na pewno nie poprzez ustrój społeczny, na pewno nie poprzez zwierzęcy atawizm, ani poprzez zło. Noyce’a nie zaprzątają pytania, nie zastanawia się nad tym, czy wszyscy z nas dążą do tego samego celu, nie roztrząsa tego, czy człowiek ma w sobie skłonności do autodestrukcji ani tego, czy mamy upodobanie w cierpieniu i w jego zadawaniu. Protagoniści Noyce’a to bohaterowie z czasów sprzed wieku nieufności, wieku zwątpienia, sprzed kryzysu podmiotu, w ogóle kryzysu; to charaktery niepodzielne, niezmienne, racjonalne, przyzwoite. Oni po prostu wiedzą, co i jak, w przeciwieństwie do ich antagonistów – ci są ich krańcowym przeciwieństwem, prawdziwe demony. Zło, zepsucie, szatan – to ich bracia. To fanatycy, psychopaci, bardzo złe rekiny biznesu, mafiosi, bossowie narkotykowi. Czasami Noyce’owi zdarza się poruszyć układem na szachownicy, zmieszać paletę barw, tak dzieje się chociażby w "Rozpalić ogień", "Spokojnym Amerykaninie" czy w "Polowaniu na króliki", szybko jednak, wraz z rozwojem akcji, układ wraca do normy, jedni na pozycje białych, drudzy na pozycje czarnych. Czy muszę mówić, że ci pierwsi zawsze wygrywają partię? Jednak, co dziwne, gorycz zostaje – sączy się ona z tła.

Z filmów Noyce’a można wywnioskować, że świat jest ciągle w gorączce, ciągle ktoś chce go podpalić, zhańbić, zburzyć. Prawi bohaterowie Australijczyka w gruncie rzeczy nie mierzą się ze złymi ludźmi, ale z całym system, który ich stwarza, z przemocą, która jest i będzie. IRA, Apartheid, segregacja rasowa w Australii, mafiosi, złe rządy, tajne służby. Na każdym kontynencie coś się dzieje i dzieje się zazwyczaj źle. Nasze asy niby wygrywają swoje bitwy, ale nigdy nie jest tak, że wojny zostają wygrane. Kończą się po prostu jedne historie i w momencie, gdy się one kończą, już poza kadrem, zaczynają się nowe. Nowe życie, kolejna bitwa.


fot. ze "Spokojnego Amerykanina"
 
Rzecz przedziwna, w kinie gatunków w sumie niespotykana, ale te dość konwencjonalne postaci są na tyle ciekawe, że zwykle po obejrzeniu filmu Australijczyka zastanawiam się, co też się z nimi dalej stanie. Wiem, tak samo, jak wie Thomas Fowler, spokojny Anglik ze "Spokojnego Amerykanina", że tylko część jest opowieścią, resztę trzeba po prostu przeżyć, mimo wszystko czekam na więcej... Może właśnie dlatego, że świat w jego filmach nie wygasza się wraz z zapaleniem świateł w kinie, wiemy, że jest, że ciągle dzieje się w nim ta cała masakra, mniejsza, większa, która wręcz domaga się opowiedzenia... Czy to nie jest największa zasługa Noyce’a: pracować w fabryce i nie tworzyć tylko fabrykantów, ale tworzyć opowieści, nawiązywać dialog z tymi wszystkimi opowieściami, które powstały przed laty i wzmagać głód na nowe opowieści? Czyż to nie dużo? "Na początku – pisał Tadeusz Sławek – jest opowieść. Dzięki opowieści możemy opisać czas jako przeszły, a to oznacza, że czas przestaje być wyłącznie domeną jednostki i przejmuje rolę społecznego spoiwa, zwanego historią. Gdyby czas należał wyłącznie do jednostki, byłby nieuchronnie dziedziną rozpaczy. Kiedy nas łączy, staje się dostępny dla nadziei".
 

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones