Artykuł

Kino na zadymie

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Kino+na+zadymie-96762
Kino nie musi chodzić na manifestacje, by manifestować swój światopogląd. Zdarza się jednak, że potrafi bezbłędnie uchwycić wrzenie tłumu.

Internet huczy od dramatycznych relacjami z Istambułu, gdzie młodzież demonstrująca przeciwko zawłaszczaniu przestrzeni publicznej potraktowana została przez policję niczym zgraja łobuzów. Oficjalne tureckie media, które sprzyjają władzy, zamiast odzwierciedlać nastroje społeczne, serwują rządową propagandę. Zabieg to zresztą znany: kiedy zamykająca brytyjskie kopalnie Margaret Thatcher próbowała uporać się z falą strajków (później przypomniał je Stephen Daldry w "Billym Elliocie"), telewizja pomogła wykreować obraz górników jako groźnych bandytów. W efekcie opinia publiczna odwróciła się od protestujących, a Żelazna Dama mogła spokojnie dokończyć swoje reformy. Obecnie jednak Internet skomplikował sprawy. Kiedy cztery lata temu po sfałszowanych wyborach w Iranie spacyfikowano protestujące na ulicach Teheranu tłumy, Ali Samadi Ahadi i Jan Krueger zrealizowali dokument "Zielona rewolucja" w oparciu o wpisy na blogach i Twitterze, a brak relacji wideo zrekompensowała animacja.

"Zielona rewolucja"

Tymczasem równolegle z manifestacjami w Istambule na naszych ekranach pojawiła się "Parada" Srdjana Dragojevića, której premiera uzgodniona była z warszawskim Marszem Równości. Los chciał, że kilka dni wcześniej rosyjska Duma jednogłośnie (sic!) zakazała organizowania podobnych marszów (a także innych form "propagowania homoseksualizmu") w całej Rosji, a protestujący przeciwko absurdalnej ustawie trafili do więzienia. Nie ma łatwo w naszej części Europy – żelazna kurtyna opadła lata temu, ale ciągot do zamordyzmu wciąż nie udało się przezwyciężyć. Jeśli nawet władza łaskawie pozwala demonstrować, to nie pozwalają chuligani: "Parada" wykorzystuje autentyczne nagrania z belgradzkiego marszu sprzed trzech lat, kiedy uczestnicy zostali zmasakrowani przez nacjonalistyczne bojówki. W Polsce Marsz Równości odbywa się od 2001 roku. Rok wcześniej zorganizowano pierwszą Manifę, która przechodzi odtąd przez miasto w każdy dzień kobiet. W 2005 tłumy gromadziły marsze żałobne po śmierci Karola Wojtyły, a w zeszłym roku przez kraj przetoczyła się fala protestów wokół ACTA. Głośno było o strajku pielęgniarek czy "walce o krzyż" na Krakowskim Przedmieściu. Wciąż regularnie odbywają się obchody rocznicy katastrofy smoleńskiej. Tymczasem polskie kino zamknęło się we wnętrzach i pozostaje na okrzyki tłumów głuche. A wystarczy tylko wyjść na ulicę.

Zrobiła to Ewa Stankiewicz z Janem Pospieszalskim, kręcąc "Solidarnych 2010". Powstał jednak – bardziej niż dokument – reportaż, w dodatku niezwykle tendencyjny. Także po śmierci Wojtyły, kiedy na ulicach manifestowała się polska religijność sprzężona z osobliwym patriotyzmem, a media rozpisywały się na temat "pokolenia JP2", kino nie zdobyło się na analizę zjawiska. Skończyło się na hagiograficznych "filmach papieskich". Polska kinematografia, od badania pulsu współczesnych procesów społecznych i brania na warsztat tematów gorączkujących tłumy, woli określać się wobec dawnych walk i podziałów. Jak w, udanym zresztą, "Czarnym czwartku" Antoniego Krauzego, opowiadającym o wydarzeniach z grudnia 1970 w Stoczni Gdynia. Niebawem Andrzej Wajda ma pokazać protesty robotników w "Wałęsie". Czy odniesie się do współczesnych dyskusji wokół legendy "Solidarności", na której ostatnie dwie dekady pozostawiły rysy? Czy poprzestanie na ilustracji podręcznika do historii?

"Czarny czwartek"

PODZIELENI

Nawet jeśli faktycznie mamy szczęście nie żyć w "ciekawych czasach", trzeba być ślepym, by nie zauważyć coraz bardziej polaryzującego się społeczeństwa i ignorować toczące się dziś światopoglądowe i kulturowe walki. Podzielone społeczeństwo, które ma różne cele i aspiracje, prowadzi interesującą dyskusję, której agorą jest także ulica. Kiedy w USA końca lat 60. starły się dwie wizje kraju, a dążenia czarnoskórych, kobiet, mniejszości seksualnych czy przeciwników wojny w Wietnamie wprost wylały się na ulicę, kino skrupulatnie to utrwaliło. Zanim ruch kontrkulturowy przeniknął do głównego nurtu, sportretowany został przez niskobudżetowe filmy, rejestrujące na gorąco społeczne rozruchy – takie jak choćby "Riot on Sunset Strip" Arthura Dreifussa, opowiadający o potyczkach między hipisami a policją w Kalifornii. Ducha tego uchwyciło także kino spod znaku blaxploitation. W melodramacie "Claudine" (1974) Johna Berry'ego historia miłosna między śmieciarzem (James Earl Jones) a wielodzietną matką (nominowana za tę rolę do Oscara Diahann Carroll) rozgrywa się na tle ulicznych demonstracji czarnoskórej społeczności Nowego Jorku i ich problemów z przedstawicielami państwa.

Do rozpalonych kontrkulturą Stanów przybył wtedy nawet sam Michelangelo Antonioni, by zrealizować swój  słynny "Zabriskie Point". Ale kino wychodziło na ulice przejęte przez młodzieżowy bunt i w Europie ("Wszystko w porządku" Jean-Luca Godarda), i w Azji (filmy Nagisy Oshimy). W owym czasie powstawały też dzieła dokumentalne, próbujące uchwycić tego ducha. Do najbardziej znanych należy "Gimme Shelter" Alberta i Davida Mayslesów, którym udało się zarejestrować koncert Rolling Stonesów z 1969 roku w Altamont, zakończony krwawą jatką zafundowaną przez, mający w założeniu ochraniać występ, gang Hell's Angels.

"Gimme Shelter"

Niesłychanie ciekawym, choć dziś nieco zapomnianym świadectwem protestów ulicznych tego czasu jest obraz "Chłodnym okiem" (oryginalny tytuł, "Medium cool", zaczerpnięty został z terminologii Marshalla McLuhana). Film, którym pierwszorzędny operator Haskell Wexler zadebiutował jako reżyser, łączył formułę cinéma vérité z fabularną historią dziennikarza próbującego za pomocą kamery opisać podzieloną Amerykę. W Chicago, gdzie właśnie odbywa się konwencja Partii Demokratycznej, ulice opanowane zostają przez manifestacje przeciwko wojnie w Wietnamie. Wexler, przyglądając się rozgorączkowanym studentom i murzyńskim gettom, uwypukla kontrast między światem polityków i zwykłych ludzi, akcentując dodatkowo rolę mediów w (de)formowaniu obrazu Ameryki. Protagonista – cwaniak i karierowicz coraz bardziej "uwrażliwia się społecznie" i zaczyna sympatyzować z protestującym tłumem. Można powiedzieć, że budzi się w nim – jak w Cezarym Baryce – "świadomość rewolucyjna".

TŁUM WRZE


Nie bez przyczyny genezę filmów o zadymach rozciągać można jeszcze od trylogii rewolucyjnej Siergieja Eisensteina: "Strajku" (1924), "Pancernika Potiomkina" (1925), "Października" (1927). To wtedy zaczynał kształtować się trzon współczesnego filmu o zamieszkach, który wciąż – mniej lub bardziej dyskretnie – wykorzystuje zasadę typażu, używa podziału na dobrych i złych, wzbudza u widza słuszny gniew. Widać to chociażby w wyświetlanym u nas nie tak dawno filmie "Diaz: Don't Clean Up This Blood" Daniela Vicariego, opowiadającym o protestach podczas szczytu G8 w Genui w 2001 roku i akcji pacyfikacyjnej, którą zafundowała manifestantom policja, działająca pod osobistą presją ministra spraw wewnętrznych. Także w "Bitwie w Seattle" – debiucie reżyserskim Stuarta Townsenda, opowiadającym o rozruchach i ich brutalnej pacyfikacji podczas szczytu Światowej Organizacji Handlu w Seattle w 1999 roku – władza nie ma twarzy lub ma ją niekształtną, a ofiary poznajemy na tyle dobrze, by móc z nimi sympatyzować.

"Krwawa niedziela"

Do najbardziej udanych współczesnych filmów traktujących o ulicznych zamieszkach należy na pewno "Krwawa niedziela" (2002) Paula Greengrassa, rekonstruująca przebieg parady zorganizowanej przez ruch Civil Rights 30 stycznia 1972 w Irlandii Północnej. Pokojowy marsz przeciwko niesprawiedliwemu traktowaniu katolików i brutalności policji zakończył się śmiercią 13 osób, a drugie tyle zostało ciężko rannych. Greengrass oparł scenariusz na aktach prowadzonego w tej sprawie śledztwa i obsadził w filmie mieszkańców Derry; niektórzy pamiętali jeszcze wydarzenia, które doprowadziły wielu Irlandczyków do wstąpienia w szeregi IRA.

Opowiadając o sytuacjach konfliktowych, niemal niemożliwe jest nie zabrać stanowiska. Mimo starań autora, by uniknąć taniej propagandy, "Krwawa niedziela" nie była filmem bezstronnym. Podobnie jak filmy Eisensteina miały jasne polityczne przesłanie. Trzeba jednak miarkować warstwę ideologiczną, gdyż jej nadmiar może być dla widza niestrawny. Podobnie zresztą sytuacja ma się w przypadku fotografii prasowej czy protest-songów: zbytnia dosłowność odnosi skutek przeciwny do zamierzonego. Wydaje się, że w pułapkę tę wpadł choćby Michael Moore, którego cała twórczość przypomina propagandowy plakat, czy – niestety – Oliver Stone, który stworzył niegdyś w "Urodzonym 4 lipca" jedną z piękniejszych scen manifestacji w kinie. Nie udało się też uchwycić fenomenu indignados Tony'emu Gatlifowi, który przesadził w drugą stronę. Ilustrując w "Oburzonych" esej Stéphane'a Hessela, upoetyzował go do tego stopnia, że z filmu pamięta się przede wszystkim toczące się po ulicach pomarańcze.

ZAGRZEWANIE DO WALKI


Nie można mu jednak odmówić refleksu. Tylko niektórym twórcom udawało się uchwycić emocję ulicy na gorąco. Należał do nich na pewno też Lindsay Anderson, który już w 1982 roku w "Szpital Britannia" ukazał protest przeciwko leczeniu za publiczne pieniądze afrykańskiego dyktatora i innych uprzywilejowanych pacjentów, przeradzający się w bardziej generalny sprzeciw wobec rosnącego w siłę thatcheryzmu. Inne filmy, jak wspomniane "Krwawa niedziela" i "Czarny czwartek" czy "Obywatel Milk" opowiadający o wywalczaniu praw mniejszościom seksualnym w USA lub "Zwyczajni kochankowie" Philippe'a Garrela, mitologizujący rewolucję studencką '68 we Francji, mają już raczej walory kina historycznego.

"Obywatel Milk"

Jednak i za pomocą kostiumu historycznego można powiedzieć coś bardzo współczesnego. Bernardo Bertolucci w "Marzycielach" czy Olivier Assayas w "Après mai", inaczej niż Garrel, zdystansowali się od paryskich wydarzeń, które kiedyś wspierali. Powstał obraz krytyczny, ukazujący właściwie błahość tego rodzaju porywów. "Szczególny dzień" Ettore Scoli, w którym przez cały film słyszymy odgłosy parady na cześć Hitlera przybyłego do faszystowskiego Rzymu, miał wypomnieć Włochom nie tylko ich dawną miłość do Duce, ale represjonowanie homoseksualistów podczas reżimu Mussoliniego. W "Rosenstrasse" zaś, w którym aryjskie kobiety protestują na tytułowej berlińskiej ulicy przeciwko aresztowaniom swoich żydowskich mężów, Margarethe von Trotta upominała się o tzw. her-storię, czyli przywrócenie kobiecego punktu widzenia zawłaszczonej przez mężczyzn historii.

Kino nie musi chodzić na manifestacje, by manifestować swój światopogląd, ale zdarza się, że potrafi bezbłędnie uchwycić wrzenie tłumu. Innym razem, to ono samo wywołuje zamieszki. "Zadanie specjalne", o którym niedawno pisał dla Filmwebu Michał Oleszczyk (Cały artykuł znajdziecie TUTAJ.) doprowadziło do ulicznych protestów przeciwko wykrzywionemu obrazowi społeczności gejowskiej zaproponowanej przez Friedkina. W Polsce lat 90. wzburzenie wywoływały filmy mające uderzać w uczucia religijne. "Ksiądz" Antonii Bird obraził ukazaniem życia seksualnego katolickich księży, a "Skandalista Larry Flynt" Milosa Formana – samym plakatem. Oburzeni wyszli na ulicę. Kinofil może się tylko cieszyć – oznacza to bowiem tyle, że kino potrafi poruszać i inspirować do dyskusji. Także tej ulicznej.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones