Relacja

NETIA OFF CAMERA: Stany błogosławione

autor: /
https://www.filmweb.pl/article/NETIA+OFF+CAMERA%3A+Stany+b%C5%82ogos%C5%82awione-122938
W Krakowie obejrzeliśmy makabryczne "Prevenge" (reż. Alice Lowe) o krwawych skutkach pewnej ciąży oraz "Koniec trasy" (reż. James Ponsoldt) o pisarzu Davidzie Fosterze Wallasie, autorze m.in. "Krótkich wywiadów z paskudnymi ludźmi".

"Matka i jatka"
("Prevenge", reż. Alice Lowe)

Horrory  nie tylko opowiadają o egzorcyzmach, często same stanowią rodzaj  egzorcyzmu.  Pozwalają przecież przepracować rozmaite społeczne i  psychologiczne traumy. Weźmy takie "Prevenge", które gładko wpisuje się w  tradycję horrorów "ciążowych". Twórcy tychże - dajmy na to: "Dziecka Rosemary", czy "Najścia" - widzieli w tak zwanym "cudzie  narodzin" raczej grozę cielesnej inwazji i społecznej presji niż faktyczny cud. Alice Lowe, reżyserka, scenarzystka i odtwórczyni głównej  roli "Prevenge" - podczas zdjęć sama będąca w ciąży - również nie daje  się porwać propagandzie macierzyńskiej idylli. W jej wizji "stanu błogosławionego" niewiele jest słodyczy. Są za to makabra, czarny  humor i żałoba.


Lowe bierze retorykę rodem z podręczników macierzyństwa i doprowadza ją do  koszmarnej skrajności. W czytanych przez główną bohaterkę, Ruth, "instrukcjach obsługi dziecka" pełno jest pouczeń o tym, że "dziecko  samo wie najlepiej, co jest dla niego dobre", że "potrzeby dziecka są na  pierwszym miejscu", że de facto dziecko rządzi. Sęk w tym, że  dojrzewający w brzuchu Ruth płód ma wyjątkowo wygórowane wymagania:  przemawia do niej złowieszczo cienkim głosikiem i… domaga się kolejnych  ofiar. Kobieta - jak na dobrą matkę przystało - bierze więc nóż i rusza  na miasto w poszukiwaniu kogoś do zadźgania.

"Prevenge" ma konstrukcję wiązanki skeczy - każdy z nich prowadzi zaś do  morderstwa. Słowo "skecz" jest tu o tyle na miejscu, że Lowe skupia się  na inscenizowaniu sytuacji nie tyle groźnych, co niezręcznych. Komedia  wyprzedza tu - i wprowadza - suspens. Wiemy, co zamierza Ruth, ale zanim  zadźga kolejnego nieszczęśnika, musi przedrzeć się przez plątaninę  konwenansów. Jesteśmy w końcu w Wielkiej Brytanii, więc small-talkowa  wata i bardzo specyficzne poczucie humoru idą tu ręka w rękę.  Otwierająca scena, w której bohaterka odwiedza sklep ze zwierzętami, ma w  sobie wręcz coś z Monty Pythona. Miejsce akcji przypomina nawet  pamiętny skecz z papugą, a sprzedawca - zachwalający kolejne okazy węży i  jaszczurek przy użyciu jawnie fallicznej metaforyki - to niemal  klasycznie Pythonowska persona. Lowe bawi się też słowem, parodiuje  horrorowe one-linery seryjnych morderców. Kiedy Ruth zabija bezwzględną  bizneswoman, robi to, rzucając jej w twarz korporacyjne frazesy o tym,  że "musiała zrobić cięcia".

Całą recenzję Kuby Popieleckiego przeczytacie TUTAJ

"Wywiad bez paskudnych ludzi" ("Koniec trasy", reż. James Ponsoldt)

Żeby było jasne: "The End of the Tour" nie jest żadnym "Infinite Jest" kina biograficznego. Być może David Foster Wallace zasługuje na film na miarę swojej monumentalnej powieści. Ale czy go potrzebuje? Niekoniecznie. Skromna realizacja Jamesa Ponsoldta dowodzi, że o najważniejszych sprawach nieraz najlepiej mówić wprost, bez napinania się na filmowy odpowiednik tysiącstronicowego kloca o gabarytach książki telefonicznej. Oraz że więcej można powiedzieć o artyście, oglądając go pod lupą na małym wycinku jego biografii, niż przedzierając się przez faktograficzny gąszcz jego życiorysu. Pięć dni, dwóch aktorów, jeden niezwykły artysta – i wystarczy.


Oczywiście, Ponsoldt rozpoczyna swoją opowieść od streszczenia kilku kluczowych informacji. Kto nie zna głównego bohatera, ten szybko dowie się, że Wallace był jednym z najważniejszych amerykańskich pisarzy ostatniego dwudziestolecia, że dziełem jego życia jest gargantuiczne "Infinite Jest" oraz że w wieku 46 lat popełnił on samobójstwo. Ale "The End of the Tour" - zamiast pretendować do miana bryka z życiorysu pisarza – relacjonuje zaledwie kilka dni trasy promocyjnej "Infinite Jest", podczas których Wallace’owi (Jason Segel) towarzyszył dziennikarz "Rolling Stone’a", David Lipsky (Jesse Eisenberg). Film oparty jest na książce, w której reporter opisał owo spotkanie, a Sam Wallace jest tu raczej zagadką do rozwiązania niż otwartą księgą. Razem z Lipskym próbujemy przeniknąć do jego głowy.   

Konwencja wywiadu od razu ustawia relację między dwoma mężczyznami: to de facto pojedynek artystów. Zauroczony Wallace’em Lipsky przypomina nieco Salieriego. Jest na tyle zdolny, by poznać się na absolutnej maestrii tego drugiego – i zazdrościć mu jej. Sam Wallace zresztą ma coś z Mozarta: emploi dużego dziecka, jakąś dezynwolturę. Sęk w tym, że takie skojarzenie z "Amadeuszem" robi "The End of the Tour" i jego bohaterom krzywdę. Bo Ponsoldt opowiada właśnie o desperackiej próbie wyrwania się z zaklętego kręgu kolejnych szufladek, nawiązań, interpretacji. A asocjacja z historią Mozarta jest przecież jedną z takich klisz.

Całą recenzję Kuby Popieleckiego przeczytacie TUTAJ