Artykuł

Nostalgia stosowana

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Nostalgia+stosowana-89845
Rozpoczęty w wielkim stylu w 2007 roku pierwszym sezonem "Mad Men" powrót lat 50. i 60. trwa w najlepsze. Po wysypie kolejnych tytułów próbujących żerować na siedzącym w nas głęboko retrowirusie jasno widać, że przeszłość stała się wdzięcznym polem eksploatacji dla serialowych scenarzystów. Ale przeszłość nie byle jaka. Posłuchajmy Dona Drapera: "Nostalgia – to delikatne, ale skuteczne. Teddy powiedział mi, że po grecku >>nostalgia<< dosłownie oznacza >>ból ze starej rany<<. To kłujący ból w twoim sercu potężniejszy niż sama pamięć".

Tęsknota za cudzym domem


Czy właśnie taką nostalgią karmią się retroseriale? Adam Gopnik, opisując fenomen "Mad Men" w magazynie "New Yorker"  pisał o złotej zasadzie 40 lat. Autorzy seriali, producenci, a także znakomita część rozsiadających się przed telewizorami widzów to czterdziestolatkowie. Pewnie w środku szalejącego kryzysu wieku średniego idealizują swoją młodość, czas kiedy byli pełnymi energii i spontaniczności dwudziestolatkami. Budują też sielankową wersję swojego dzieciństwa, kiedy mieszanka bezkarności i ignorancji pozwalała im wybrnąć z każdej niemal sytuacji. Ale takie pudrowanie własnego życiorysu natrafia na przeszkody – dziecięcą traumę, wybity przez łobuza ząb, straconą miłość, pierwszego paskudnego szefa... Jedyna prawdziwa terra incognita, którą bez pułapek pamięci i przykrytych upływem czasu emocji mogą do woli manipulować, tworząc z niej prywatną arkadię, to świat na chwilę przed ich poczęciem. Świat, który już dawno zniknął, którego – co ważne – nigdy nie zakosztowali.

Lata 60. to w kolebce popkultury, Ameryce, istotnie okres wyjątkowy – powolne pękanie tamy obyczajowego i ideologicznego gorsetu dekady powojennej. Oczywiście, kobiety nadal mają "gotować" i "ładnie wyglądać", a Murzynów spotyka się głównie w windzie i na ringu bokserskim, ale zaczynają wybrzmiewać kłopotliwe pytania, na czole szowinistycznego samca-alfa pojawiają się zmarszczki zdziwienia. To w przeciwieństwie do lat 70. czas stopniowej erozji, nie rewolucji, co idealnie pasuje do niespiesznej, rozłożonej na sezony historii i ewoluujących z czasem serialowych bohaterów.

Klęska urodzaju

Co w takim razie jest powodem tylu niewypałów? Czemu kolejne amerykańskie seriale – "The Playboy Club", "Pan Am", "Miasto cudów" – to jedynie namiastka serii Matthew Weinera? Paradoksalnie gubi je brak wiary w siłę nostalgii. Wszystkie tak pieczołowicie odtwarzają historyczną rzeczywistość epoki, tak zaprzątnięte są odkurzeniem właściwych jej archetypów, że zapominają o niuansach, odcieniach, półtonach. Cóż z tego, że samoloty i stroje stewardess w "Pan Am" są prawdziwe w każdym szczególe, a nam w każdym odcinku wbija się mozolnie do głowy, że bycie stewardessą to, jak na tamte czasy, jedna z niewielu dróg zawodowych, w których kobiety mogły poszukać wolności, złapać oddech, wykorzystać i równocześnie nie dać się usidlić mężczyznom. Jeden krótki epizod Dona ze stewardessą rzuca zimne światło na ten dumnie nazywany "nowym gatunkiem kobiety" szczep. To byt "pomiędzy" – wolny, ale również całkowicie tymczasowy, dryfujący między lubieżnymi spojrzeniami mężczyzn, a zazdrosnymi spojrzeniami innych kobiet. Powiela on jedynie wzór kobiety uprzedmiotowionej, zamkniętej w pudełku z góry określonej roli.



Wspominanie o podobnym sentymencie w odniesieniu do "The Playboy Club", w którym zza kadru niezamierzenie obleśny głos Hugh Hefnera ogłasza nam, że Króliczki Playboya mogły dzięki swojej profesji zakosztować wolności, wydaje się w jeszcze gorszym guście. Lane Pryce, nie mogący znaleźć dla siebie miejsca w Wielkiej Brytanii, zdeterminowany "odnaleźć siebie" w Nowym Jorku to jedyny gentleman Madison Avenue, gotów wziąć romans z króliczkiem za dobrą monetę. To, co wydaje się romantycznym porywem serca, szybko zostaje obnażone jako dramatyczny, niemy krzyk o pomoc, próba nabycia nowej tożsamości, przełamania właściwego wyspiarzom konserwatyzmu i rezerwy przez zasklepionego w wyższych sferach nieszczęśliwego, starzejącego się mężczyznę. Podczas gdy lawirując wokół symboli lat 60., "Mad Men" potrafią zaciekawić ewolucją społeczną, wymienione seriale z dezynwolturą stawiają na fabularne fajerwerki. Na pokładzie "Pan Am" króluje boskie światło, wszystko błyszczy i skrzy się uśmiechem, musi być romantycznie i epicko. Aby widz broń Boże się nie znudził, we wszystko wkomponowano jeszcze wątek szpiegowski. W klubie Heffnera dziewczęta o wielkich dekoltach i wielkich aspiracjach, dla naszej rozrywki, stawią czoła gangsterom. Zupełnie jakby twórcy nie ufali, że pokazanie świata, a może przede wszystkim prawdziwych zamieszkujących go ludzi wystarczy nam, żeby wrócić po więcej.



Serialem nieco bardziej udanym, choć koniec końców również naszpikowanym wadami, jest "Miasto cudów". Historia właściciela perły wybrzeża Miami – hotelu Miramar, Ikego Evansa ma potencjał, by wysłać nas na permanentne wakacje z dusznego Manhattanu. Kiedy oglądamy lazurową wodę i majestatyczny, zarządzany niczym królestwo hotel podczas koncertu Franka Sinatry, wydaje się, że to świat niemal równie pojemny i pociągający. Może Ike nie żongluje marzeniami jak magicy branży reklamowej, ale celuje w dostarczaniu przyjemności, w tle Fidel Castro "porządkuje" Kubę, a związki zawodowe walczą o swoje prawa. Niestety, scenarzyści przedstawiają bohaterów jedynie na dwa sposoby – albo uprawiają ze sobą seks, albo próbują się nawzajem pozabijać. Każdy odcinek musi okrasić przynajmniej jeden nagi biust i roztrzaskana głowa. Okazuje się, że brutalność fizyczna i seksualne perwersje nie mogą zastąpić znanej z "Mad Men" fetyszyzacji pozornie trywialnych przedmiotów i siarczystych policzków ukrytych w spojrzeniach i subtelnych gestach.

Rezonans przeszłości


Nie bez powodu wspomniane seriale wydają się rozbudowanymi spin-offami "Mad Men""Miasto cudów" mogłoby być pociągniętym dalej wątkiem służbowego wyjazdu Pete'a Campbella i Dona na konferencję do innego świata – dusznego i upalnego Los Angeles. Szkoda, że rozbudowanym o niewłaściwe elementy. Kluczem do prawdziwego sukcesu projektów retro jest swoiste podwójne zaskoczenie. Pierwsze, że niedostępny świat, do którego chcemy się przenieść, by pić i palić bez poczucia winy, być złym chłopcem/dziewczynką i (przynajmniej w krótkim okresie) dobrze na tym wyjść, rezonuje w trudny do zdefiniowania sposób ze współczesnością. Drugie, że ten rezonans zaczyna wprowadzać w drgania nasze "tu i teraz" – nasze stanowcze przekonanie o dokonanym przez ludzkość na przestrzeni lat postępie społecznym, sposób określania samego siebie, moralne wyżyny, z których spoglądamy na segregację, zniewolenie i mizoginizm ubiegłej epoki.



Przykładem serialu, który mimo regularnych wizyt na szczytach historycznego weryzmu nie potrafi w owo drżenie wprowadzić, jest brytyjski "Czas prawdy". Osadzona pod koniec lat 50. opowieść o pierwszym prawdziwie "wolnym" programie z wiadomościami, emitowanym przez BBC, mimo efektownych kreacji aktorskich, nie ulegania pokusie zbytniej dramatyzacji i sprytnemu wykorzystywaniu tła historycznego nie potrafi zawładnąć naszymi uczuciami. Cóż z tego, że znany między innymi ze świetnej roli McNulty’ego w serialu "Prawo ulicy" Dominic West wspina się na wyżyny swojego aktorskiego emploi – serial zasiedlają stereotypowe, modelowe postaci, które równie dobrze można by wtłoczyć w dowolne dziesięciolecie. Jest tajemniczy szef, kochliwa profesjonalistka, uzdolniony socjopata i głupawy, lecz ambitny lowelas. Godzina prawdy przy całej realizacyjnej maestrii pozostaje serialem przeciętnym, relacjonującym wydarzenia, od których świat trząsł się w posadach za pomocą manekinów, ubranych jedynie w stroje "z epoki".

Kłopoty w raju

Co takiego czyni "Mad Men" serialem równocześnie zajmującym i wiarygodnym? Który z jednej strony nie popada w nadmierny, dokumentalistyczny realizm (jak choćby nudne niczym relacja z maratonu nieszczęścia "Treme"), z drugiej nie marnuje swojej energii na puste efekciarstwo. Wydarzenia, rozmowy, wzajemne relacje zawsze są elementami rozbudowującymi, modyfikującymi bohaterów. Wykorzystana przez Andrew Weinera, wpisana w formułę kilkuletniego serialu możliwość subtelnego, wielowymiarowego sterowania ewolucją pierwszo- i drugoplanowych postaci w rytm zmieniającego się wokół nich świata zaowocowała efektownym paradoksem. Mimo że serial pełen jest znanych nam z kina i popkulturalnych archiwaliów klisz, przeniesieni w lata 60. ulegamy złudzeniu, że oglądamy je po raz pierwszy. Chcemy wierzyć, że jesteśmy częścią tego pozornie prostego świata. Nostalgia, z której korzystają "Mad Men" to bardziej skomplikowany wehikuł niż Karuzela Kodaka, o której opowiada w finale pierwszego sezonu Draper. To tęsknota za złym zachowaniem, za którym stoi ignorancja i niewiedza, bez czającego się za rogiem poczucia winy. Pojawiamy się raptem w świecie, w którym palenie nie jest szkodliwe! To tajemnica czarującego Dona, który równocześnie potrafi wzbudzać nasze pożądanie, współczucie i niechęć. Jest równocześnie doskonały i nieodwracalnie spaczony. Dzięki niemu patrzymy na świat noszący w sobie obietnicę zmiany z rezerwą – ciekawością, ale i niepokojem. Zmiany, które zachodzą w kolejnych sezonach, to przesunięcia fundamentalne, które z perspektywy XXI wieku dawno się dokonały. Po kolejnym obejrzanym odcinku nasz świat wydaje się przewidywalny, statyczny – tak wolny i samoświadomy, że aż nudny.



Zachodzące zmiany doskonale podkreślają postaci kobiece – potrafiącej wykorzystywać swoje wdzięki Joan i ambitnej, ale początkowo pozbawionej szans na rozwój Peggy. Dzięki nim możemy oglądać, jak pozorny raj przełomu dziesięcioleci, gdy szczęśliwa kobieta była gospodynią domową, a mężczyzna (przynajmniej biały) – panem swojego losu, zaczyna się rozpadać. Joan, za zgodę na stworzenie z siebie pod każdym względem doskonałego obiektu seksualnego, przyjdzie z czasem zapłacić wysoką cenę. Co prawda osiągnie wysoką zawodową pozycję, ale w jedyny znany sobie sposób. Za wielki krok, aby osiągnąć status wspólnika w agencji zarządzanej przez mężczyzn, będzie musiała zapłacić, po raz ostatni, swoim ciałem. Peggy, godząc się na początkową marginalizację, z uporem, nie zważając na kolejne niepowodzenia i upokorzenia, dąży do celu małymi kroczkami. Być może dlatego osiągnie sukces na swoich warunkach – odchodząc spod skrzydeł swojego mentora, jako specjalista pożądany przez konkurencję wyłącznie ze względu na umysł. W tym nowym starym świecie Don wije się jak piskorz, starając się przywołać swoją dawną chwałę specjalisty od ludzkich pragnień, która dawała mu zarówno sukces w świecie reklamy, jak i kontrolę w kolejnych romansach. Kusząca swoją stabilnością narracja z pierwszego sezonu doskonale przystrzyżonych żywopłotów i uległych kobiet stopniowo milknie. W życiu rozdających karty w latach 50. pojawiają się pęknięcia, nowy porządek na szczyt wynosi nieszanowanych wcześniej outsiderów i młodzików. Dla nas to szansa zanurzenia się w fantazji zaczerpniętej z pamięci kogoś innego. I równocześnie poszukania odpowiedzi na pytania o teraźniejszość. Czy faktycznie udało się nam pokonać nierówności i rozziew społeczny tamtych czasów? A może każde pokolenie buduje własny porządek, w którym rolę do odegrania ma Don, Roger, Betty i Lane? Może nasze czasy nie różnią się od Ameryki Drapera tak bardzo, jak byśmy sobie tego życzyli? Czy zatem nostalgia może być kluczem do bardziej obiektywnej analizy współczesnego świata?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones