Nigdy nie uważałem "Gotowych na wszystko" za serial wybitny, ale moje ciągnące się przez osiem lat przywiązanie - rozpisane na 181 odcinków i zakończone finałem ósmego sezonu - samo zaświadcza, że to wcale nie wielkości szukamy w operze mydlanej. Od pewnego momentu, w sezonie trzecim, niemądre fabularne perypetie straciły dla mnie znaczenie; nie byłem nawet w stanie orzec ze stuprocentową pewnością, które postaci poboczne zostały już przez scenarzystów uśmiercone, a które nie. Dopiero elegijna koda odcinka finałowego - brzmiąca trochę jak
"Sześć stóp pod ziemią" dla ubogich – uświadomiła mi, jak wiele zgonów miało miejsce wzdłuż Wisteria Lane na przestrzeni lat. Śmierć aktorki
Kathryn Joosten w dwa tygodnie po zakończeniu serii tylko dopełniła wrażenia ostatecznego rozstania.
Niemal dekadę towarzyszyłem tytułowym desperatkom z ulicy Wisteria gdzieś w nieistniejącym stanie Eagle, kiedy wpychały niesforne szkielety z powrotem do niezliczonych szaf i za wszelką cenę starały się żyć w zgodzie z fasadowym obyczajem swych idealnych przedmieść. Obserwowałem dorastanie ich dzieci - częściowo naturalne, częściowo wspomagane obsadowym kidnapingiem i bezczelną podmianą. Patrzyłem na ich zmieniające się twarze: nie tyle starzejące się jak natura przykazała, co prowadzące dialog między starzeniem a botoksem - krzepnące w rysach, za których oglądanie płacimy, tudzież (przypadek
Felicity Huffman) utrzymujące akurat taki stopień flirtu z wiekiem średnim, jakiego wymagał scenariusz serialu.
Jak każdy udany produkt taśmowy, tak i
"Gotowe na wszystko" powstały w wyniku fuzji sprzęgniętej z klonowaniem: dwie miarki
"American Beauty" na jedną miarkę
"Seksu w wielkim mieście", zalane mydlinami z
"Peyton Place". Od samego początku energia serii brała się z nachalnie ogrywanego napięcia między uładzoną fasadą przesiąkniętej protestanckim duchem wspólnoty sąsiedzkiej, a mrocznymi tajemnicami zagrażającymi zburzeniem iluzji i uwolnieniem drzemiącej pod spodem anarchii. Dowcipem serialu, odziedziczonym po rewolucji obyczajowej made by Carrie Bradshaw, był fakt, że twórcy sugerowali rozwibrowaną seksualność bohaterek, które nawet w wersji najbardziej konserwatywnej (Bree Van de Kamp) okazywały się obdarzonymi ognistym temperamentem kochankami. Całość zdawała się zawieszona gdzieś między niegrzecznym chichotem
"Czarownic z Eastwick" – zdolnych do upichcenia takoż sufletu, jak i magicznej mikstury na potencję - a podprogową histerią
"Żon ze Stepford", demaskujących przedmieścia jako futurystyczny obóz pracy, z przyklejonym na amen do każdej więźniarki uśmiechem.
Ambicje serialu, stworzonego (podobnie jak
"Seks w wielkim mieście" i
"American Beauty" zresztą) przez geja, szczycącego się szczególnym wglądem w tajniki kobiecej psyche, czyli
Marka Cherry’ego, od samego początku były dość wygórowane. Już sama czołówka (przynajmniej w porzuconej później wersji pełnej) wygrywała kwartet głównych bohaterek jako zbiór chodzących archetypów uprzedmiotowionej kobiecości. Nieprzerwana linia anty-patriarchalnego gniewu zdawała się prowadzić od animowanych egipskich malowideł nagrobnych, poprzez wymachującą miotłą panią Arnolfini pędzla van Eycka, aż do łypiącej spode łba żony z
"Amerykańskiego Gotyku" Granta Wooda i walącej faceta w pysk komiksowej lali Roya Lichtensteina. Muzyka
Danny’ego Elfmana podpowiadała makabryczne łaskotki wątków kryminalnych, a nadawane kolejnym odcinkom tytuły (niezmiennie pożyczane z gigantycznego repertuaru
Stephena Sondheima) potwierdzały ironiczny ton całości, obecny także w prowadzonej zza grobu narracji, należącej do najbardziej zdesperowanej z desperatek - Mary Alice Young, od której samobójstwa cały serial się rozpoczynał.
Głos Mary Alice otwierał i zamykał każdy odcinek: powitanie miało charakter dowcipny, pożegnanie równało się zazwyczaj kaznodziejskiej przestrodze. I takie właśnie były
"Gotowe na wszystko" - jednocześnie moralizatorskie i wywrotowe. Czwórka bohaterek reprezentowała różne warianty amerykańskiej kobiecości. Lynette (
Huffman) to zaharowana matka hałaśliwej gromadki, marząca o zawodowym sukcesie i osiągająca go od czasu do czasu; Bree (
Marcia Cross) to ucieleśnienie purytańskiej cnoty i republikańskiego etosu samowystarczalności, ucząca się miłości do homoseksualnego syna i wreszcie do samej siebie; Gabrielle (
Eva Longoria-Parker) jest katoliczką z latynoskimi korzeniami i obrazem Maryi w salonie, której tylko pieniądze męża umożliwiły zamieszkanie przy rasowo dość jednolitej Wisteria Lane; wreszcie Susan (
Teri Hatcher) to postrzelona artystka z tendencją do fikania niechcianych koziołków i szukająca nieuchwytnego spełnienia. Serialowy odpowiednik Samanthy z
"Seksu…", czyli grana przez
Nicollette Sheridan dowcipna zdzira z sąsiedztwa imieniem Edie została wypisana z serialu mniej więcej w połowie.
Jak na serial tak mocno fetyszyzujący kobiece umiłowanie do wszelkiego typu knowań (napisano nawet osobny motyw muzyczny, sygnalizujący snucie kolejnej kłamliwej intrygi),
"Gotowe na wszystko" pozostają niemal zawstydzająco oczywiste w swym przekazie. Jest to serial celebrujący tradycyjne wartości amerykańskiego etosu: indywidualizm, współpracę w granicach rozsądku, wolność osobistą i - nade wszystko - umiejętność ciągłej odnowy i zaczynania od zera. Sami Amerykanie mówią, że można siebie wynaleźć na nowo (
to reinvent oneself) i właśnie o tym procesie opowiada serial w stopniu większym nawet, niż szeregowa opera mydlana (ze względu na pozaświatową i uogólniającą perspektywę martwej narratorki).
Znajomy zwrócił mi uwagę na to, jak często i jak całkowicie postaci zmieniały w tym serialu profesje i życiowe scenariusze (Lynette zdążyła otworzyć i zamknąć pizzerię, pracować jako szef PR-u w dużej firmie, itd.). Tylko do pewnego stopnia stanowi to odzwierciedlenie reguł mydlanego gatunku - w istocie
Cherry jest wyrazicielem amerykańskiego etosu ciągłej korekty i zmiany, która w Deklaracji Niepodległości została zapisana jako "prawo dążenia do szczęścia" (
pursuit of happiness). Punktem wyjścia całości jest ów wszechobecny głos Mary Alice, oprowadzający nas po mieścinie Fairview niczym narrator innego klasycznego tekstu amerykańskiego, czyli
"Naszego miasta" Thorntona Wildera - i mimo że jest to głos samobójczyni, przesłanie serialu mimowonie zaprzecza słuszności jej decyzji o odejściu. Ameryka
Cherry’ego jest nie tylko znośna; jest najlepszym z możliwych światów, w którym fasada jest nie tylko fasadą, sen o szczęściu jest nie tylko snem, a droga do zmiany swojego losu stoi niezmiennie otworem.