Artykuł

Pożegnanie z Afryką

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Po%C5%BCegnanie+z+Afryk%C4%85-75439
Filmu przygodowego nie da się dziś tak po prostu osadzić w Afryce. Kolejne dzieła dowodzą, że nie sposób już o tym kontynencie opowiadać dawnymi środkami.

ZAPLĄTANY JĘZYK

Binyavanga Wainaina radził w piśmie "Granta", aby pisząc o Afryce, traktować ją jako jeden kraj, przy tym zawsze poruszyć problem głodu, AIDS i wojen, w tytule zamieścić słowo "Afryka", "ciemność" albo "safari", a całość zakończyć cytatem z Nelsona Mandeli. Oczywiście artykuł kenijskiego pisarza miał wydźwięk żartobliwy, ale dotykał sprawy ważnej i problematycznej: jakim językiem Zachód ma mówić o kontynencie, który wytrącił z naturalnego stanu i przez stulecia kolonizował? Jak uniknąć stereotypów, lekceważenia,  ale też poczucia winy? Czy możliwe jest wyjście poza własną perspektywę?



Ryszard Kapuściński pisał w "Hebanie", że "jak w przeszłości, tak i dziś Afryka jest postrzegana przedmiotowo, jako odbicie jakiejś innej gwiazdy, jako teren i obiekt działania kolonizatorów, kupców, misjonarzy, etnografów, wszelkich organizacji charytatywnych". Tymczasem, poza wszystkim, istnieje ona dla siebie samej, w sobie samej, jako wieczny, zamknięty, osobny kontynent, ziemia gajów bananowych, nieforemnych poletek manioku, dżungli, olbrzymiej Sahary, z wolna wysychających rzek, rzednących lasów, chorych, monstrualnych miast. Zachodnim mediom, ale i kinematografiom, udaje się uchwycić ten klimat niezwykle rzadko.

Afryka ze względu na trudną sytuację polityczną i ekonomiczną (skupia 14% ludności na świecie, ale tylko 2% bogactwa, podczas gdy Europa z Ameryką Północną prawie 80%) skazana jest nie tylko na pomoc rozwojową z zewnątrz, ale i na cudzą kulturową optykę. Mimo, że po dekolonizacji wiele krajów afrykańskich wykształciło własne, interesujące kinematografie, a w Nigerii działa jedna z największych na świecie - obok amerykańskiej, indyjskiej i pakistańskiej - określana czasem jako Nollywood (stawia głównie na popularną rozrywkę, przenosząc na ekran tradycje wędrownego muzycznego teatru farsowego Yorubów), nie znajduje ona na świecie tak szerokich kanałów dystrybucyjnych, jak produkcje hollywoodzkie czy nawet europejskie. Stąd obraz kontynentu afrykańskiego utrwalany jest na świecie poprzez ikonografię zachodnią. Armando Swenya pisze w broszurze Instytutu Odpowiedzialności Globalnej: "Kraje Afryki są biedne. W Tanzanii mamy wiele problemów, miedzy innymi z dostępem do edukacji, zachorowalnością na AIDS. Nie zaprzeczam, nie mówię, że tak nie jest. Ważne jest jednak, by mówić, skąd się bierze ta bieda. Jakie są jej przyczyny (kolonializm, brak wolnego handlu), i jakie są skutki. Budowanie państwowości od podstaw po uzyskaniu niepodległości, rozwój kraju - to nie są proste rzeczy".

Nie jest łatwo wejść w cudze buty, ale nawet w Polsce, która dokonania w kolonizowaniu Afryki miała na szczęście dość skromne, obserwować dziś można próby spojrzenia na "Czarny Ląd" od wewnątrz. Perspektywę tę stara się przybliżać chociażby warszawski festiwal Afrykamera czy wrocławski Brave. Nie było tak jednak zawsze. W naszej międzywojennej kinematografii silny był nurt przygodowego kina egzotycznego czy, jak nazywała je Stefania Zahorska, "afrykańskiego", które na celu miało rozsławianie mitu morskiej potęgi kraju i gdyńskiego portu. W filmach Michała Waszyńskiego takich jak "Kobiety nad przepaścią", "Czarna perła", "Ostatnia brygada", czy "Głos pustyni", u Leonarda Buczkowskiego ("Rapsodia Bałtyku") i Józefa Lejtesa ("Sygnały"), polscy marynarze zaprowadzali porządek na dalekich wodach oceanów, ratując kobiety i polski honor. Afryka ukazywana była w nich jako teren tyleż podległy, co niebezpieczny, zbudowany z samych stereotypów. Tradycja ta dawała o sobie znać i w kinie powojennym – w "Całej naprzód" (1966) Stanisława Lenartowicza czy w  "W pustyni i w puszczy" (1973) Władysława Ślesickiego. Ekranizacja sienkiewiczowskiej powieści w reżyserii Gavina Hooda (2001), może ze względu na południowo-afrykańskie pochodzenie reżysera, była już nieco bardziej zniuansowana.

POD PIASKIEM

Wchodzące właśnie na ekrany polskich kin "Niebo nad Saharą" Karima Dridi w wielu aspektach przypomnina właśnie o ekranizacjach "W pustyni i w puszczy". Akcja dzieje się w latach 30. XX wieku, a więc pół wieku po wydarzeniach opisywanych przez Sienkiewicza. Co prawda nie w Sudanie, a w Algierze, ale i tu głównym bohaterem okazuje się pustynia. Obserwujemy podobne trudy wyprawy na wielbłądach przez Saharę i konflikty między lokalną ludnością a okupantami, z kolei Antonie (Guillaume Canet) opiekuje się Marie (Marion Cotillard) niczym Staś Nel. Dziś, kiedy nawet Sienkiewicza opowiada się z perspektywy postkolonialnej (w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu można oglądać interesujący spektakl "W pustyni i w puszczy" Bartka Frąckowiaka i Weroniki Szczawińskiej, gdzie polski noblista łączony jest z Conradem, Rymkiewiczem oraz dzisiejszymi sporami i fantazmatami), poszukujące egzotycznej scenerii kino przygodowe wystawia się na łatwy atak. Musi się więc asekurować. W "Niebie nad Saharą" - tym bardziej, że reżyser filmu pochodzi z Tunezji - pojawiają się więc ślady świadomości horroru, który Europa, a w tym wypadku Francja, zafundowała Afryce. Są jednak dyskretne: Antonie jest pozytywnym bohaterem właśnie dlatego, że rozumie punkt widzenia ludności lokalnej i sprzeciwia się imperialnej mentalności swojego dowódcy, a w pewnym momencie mówi nawet: na początku myślałem, że przynosimy im postęp, teraz myślę, że przynieśliśmy tylko zamęt.



Mimo takich cytatów ze współczesności, "Niebo nad Saharą" to opowieść archaiczna już na etapie scenariusza. Afryka jest tu tylko tłem dla zmagań z miłością. Trudno je zresztą zrozumieć - temperatura romansu, wbrew saharyjskim upałom, jest niewysoka. Piękne są natomiast pejzaże, w tym te najciekawsze – ludzkich twarzy. Gdy nie zapada akurat atramentowo ciemna noc, oblicza bohaterów oświetlane są odcieniami khaki, sepii, beżów, jakby mieniły się kolorami Sahary. W zestawieniu z brakiem napięcia między postaciami, to właśnie barwy pustyni robią największe wrażenie. Sahara sprawdziła się zresztą w kinie wielokrotnie, jak w zrealizowanym przez Wernera Herzoga w 1971 dokumencie "Fata Morgana", gdzie obrazom pustyni towarzyszyły mityczne opowieści oraz piosenki Leonarda Cohena. W głowie miga też pamiętne "Pod osłoną nieba" (1990) Bernardo Bertolucciego  na podstawie powieści Paula Bowlesa, którego bohaterowie w poszukiwaniu sensu i zaangażowania udali się do Tangeru.

BLACK & WHITE

Jeden z najciekawszych obrazów zeszłego roku - "White Material" Claire Denis. wydano niedawno na DVD pod mylącym tytułem "Biała Afryka". Biali podzielili kontynent na dwie części i zrobili to, swoim zwyczajem, na kolorowo: barwy pustyni znaczą Białą Afrykę, czyli tereny północne (Sahara, Półwysep Somalijski, wybrzeża Morza Śródziemnego i Morza Czerwonego), zamieszkane przez ludy arabsko-berberyjskie, a obszar kontynentu leżący na południe od Sahary określa się mianem Czarnej Afryki. Wydarzenia pokazywane w filmie mają miejsce właśnie tam.

Państwo nie zostaje nazwane, ale zarówno struktura etniczna i krajobrazowa tego zakątka, jak aluzje do konfliktów politycznych w Angolii czy Ruandzie, każą lokować akcję filmu w Czarnej Afryce - dzikiej, oskarżanej niegdyś o kanibalizm, kolonizowanej dużo później i z większą bezwzględnością, zarówno przez białych, jak i Arabów z Północy. W tej scenerii dotkniętą problemami wewnętrznymi francuską rodzinę Vialów czeka konfrontacja ze zbliżającą się wielkimi krokami wojną domową, w której żadna ze stron nie traktuje białych jak sojuszników. Maria (Isabelle Huppert), traktując plantację kawy jako jedyną ojczyznę, broni się przed opuszczeniem kraju i bagatelizuje oczywiste zagrożenie.



Te dwie umowne, biało-czarne Afryki posiadają odmienne tradycje kinematograficzne (oddzielną historią jest jeszcze kinematografia Afryki Południowej, zdominowanej przez apartheid). Podczas gdy w Egipcie na dużą skalę przemysł filmowy utworzył się już w latach 30., w krajach Czarnej Afryki mógł narodzić się dopiero po dekolonizacji i był to proces powolny (choć, jak pokazuje przypadek Nollywood, skuteczny). Regiony te zupełnie inaczej obrazowane są także w kinie dawnych kolonizatorów. Podczas, gdy północ, zamieszkałą przez zdradliwych bądź fanatycznych Arabów, podbijali Staś i Nel, Indiana Jones i rozmaici badacze Mumii,  Czarna Afryka w kinie zachodu wydaje się miejscem bardziej niedostępnym i niebezpiecznym, odpornym na ingerencje z zewnątrz. Pomijając filmy o konfliktach etnicznych w Ruandzie, jak posługujący się hollywoodzkimi kliszami "Hotel Ruanda" Terry’ego George’a albo bardziej udany, brytyjski "Shooting Dogs" Michaela Caton-Jonesa, najdonioślejszym artystycznie, ale i komercyjnie obrazem Afryki stał się "Wierny ogrodnik", ukazujący współczesną mutację kolonializmu, czyli politykę "bezdusznych" międzynarodowych korporacji. Wszak osoby prawne duszy nie posiadają.

Pasjonującą lekturą (jeszcze nie sfilmowaną) jest wydana w zeszłym roku przez Carta Blanca w serii Bieguni książka Tima Butchera "Rzeka krwi. Podróż do pękniętego serca Afryki", w której dziennikarz "The Daily Telegraph" opisuje dzisiejsze Kongo – największy i najdzikszy kraj Afryki. Próbuje go poznać w identyczny sposób, w jaki został on skolonizowany. Powtarza więc szlak Henry’ego Mortona Stanleya  do jeziora Tanganika, gdzie spotkał się on ze słynnym doktorem Livingstonem, pierwowzorem postaci Kurtza z "Jądra ciemności" Josepha Conrada. Jakże dziwnie czyta się tę książkę, mając w pamięci także osadzoną w Kongo "Afrykańską królową" (1951). Arcydzieło Johna Hustona, opowiadające o spóźnionym romansie przegranych staruszków, nieskażone było jeszcze wiedzą o skutkach i mutacjach kolonializmu. Dziś, co potwierdza "Niebo nad Saharą", takiego filmu nakręcić już nie sposób.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones