Felieton

Potrójne echo

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Potr%C3%B3jne+echo-104631
W przeciwieństwie do tuzinów filmów, w których seks przypomina samolubne gaszenie pragnienia, "Ta przeklęta niedziela" prezentuje go jako faktyczne spotkanie dwóch ciał, których splot ma wymiar nie tylko ekstatyczny, ale przede wszystkim kojący.

Na oryginalnym plakacie "Tej przeklętej niedzieli" splatają się ze sobą trzy dłonie – dwie męskie i jedna kobieca. Kompozycja, jaką tworzą, jest zarazem czuła i nierozwiązywalna, co pasuje jak ulał do opowieści o biseksualnym trójkącie, w którym mężczyzna i kobieta w średnim wieku prowadzą subtelną rywalizację o wspólnego, młodszego od obojga kochanka. Film Johna Schlesingera, nakręcony tuż po ogromnym międzynarodowym sukcesie oscarowego "Nocnego kowboja", pozostaje jednym z najlepszych, zasługujących w pełni na to miano "filmów dla dorosłych" – nie tyle z powodu śmiałości scen erotycznych, co skomplikowania kwestii emocjonalnych, jakie porusza. Mimo że trójkątna struktura plasuje film w tradycji melodramatu, to w podejściu twórców do tematu nie ma nic ckliwego – żaden gest ekranowych postaci nie wydaje się konwencjonalny, a każda scena kipi od świeżości.



Całość rozgrywa się w obrębie brytyjskiej klasy średniej, którą dramaturdzy w rodzaju Harolda Pintera z lubością rozrywali na strzępy, a którą należący do niej Schlesinger traktował z większą wyrozumiałością. Główny bohater filmu to doktor Daniel Hirsch (Peter Finch) – homoseksualny żydowski lekarz z predylekcją do kolekcjonowania sztuki katolickiej – stanowiący zamierzony autoportret reżysera. Jego kochanek Bob (Murray Head) przybywa z drugiego krańca społecznego spektrum, stanowiąc hipisowski wariant prerafaelickiego młodzieńca, absolutnie niewinnego w swej rozwiązłości. Bob obdarowuje czułością zarówno Daniela, jak i znerwicowaną Alex (Glenda Jackson) – pochodzącą z tak zwanych "starych pieniędzy" i nieradzącą sobie z codziennym życiem, głównie z winy twardości charakteru.

Erotyzm tego filmu jest doskonale demokratyczny: skłonność Boba do sypiania to z Danielem, to z Alex, nie jest przedstawiona jako nadmiar chuci, a jedynie jako przejaw szczodrości (seks to dla Boba bardziej dawanie niż branie przyjemności). Sceny erotyczne pozbawione są sztampowej zadyszki i rytualizacji, by w zamian skupić się całkowicie na dotyku: najczęściej powracającym obrazem filmu są dłonie obejmujące plecy partnera (co znajduje piękny rym w otwierającym obrazie Daniela badającego brzuch otyłego pacjenta). W przeciwieństwie do tuzinów filmów, w których seks przypomina samolubne gaszenie pragnienia, "Ta przeklęta niedziela" prezentuje go jako faktyczne spotkanie dwóch ciał, których splot ma wymiar nie tylko ekstatyczny, ale przede wszystkim kojący.



Jest to także film o różnicach – wieku, statusu, wychowania – które, czy tego chcemy, czy nie, wpływają na nas samych i nasze relacje z innymi. O ile Daniel i Alex reprezentują wyższe warstwy brytyjskiej socjety, o tyle Bob jest dzieckiem nowej epoki: nie tylko w kwestiach obyczajowych, ale i artystycznych (projektuje abstrakcyjne rzeźby kinetyczne). Dla Boba granice między płciami są równie zamglone, co granice państw, w których pragnie żyć: mężczyzna planuje karierę w Stanach Zjednoczonych i wydaje mu się to całkowicie naturalne (scenarzystka Penelope Gilliat określiła go we wstępie do opublikowanego skryptu jako "tyleż biseksualnego, co binarodowego"). Jego sztuka – w istocie projektowana przez Richarda Loncraine'a, pojawiającego się na ekranie przyszłego reżysera "Ryszarda III" – zasadza się na konceptach; nie wyraża nic poza chęcią zabawy fakturą i cyklicznością. Szklana rzeźba, jaką umieszcza w ogrodzie Daniela, składa się z kępy szklanych kapilar wypełnionych barwnikiem: skoki ciśnienia wprowadzają w nią element ruchu, zmieniając całość w zbiór tańczących termometrów z kolorową rtęcią. Schlesinger uparcie wraca do tej instalacji, widząc w jej pulsowaniu metaforę zmiennego, opalizującego układu między postaciami (tę samą treść znajduje w ujęciach terkocącej centrali telefonicznej, stanowiących swoiste spoiwo narracji).

Co ciekawe, na planie filmu panowała spora niechęć między Murrayem Headem a Schlesingerem, który co prawda samodzielnie wybrał aktora do roli (fizycznie przypominał on jego partnera Michaela Childresa, zresztą autora wspomnianego na wstępie plakatu), ale miał kłopoty z komunikowaniem mu swoich intencji. Frustracja Heada była ogromna – z jednej strony sam reprezentował hipisowską z ducha swobodę (występował nawet w londyńskiej inscenizacji "Hair"), ale z drugiej kompletnie nie rozumiał, co takiego Daniel i Alex widzą w jego postaci. Odpowiedź Schlesingera na to pytanie była niezmiennie ta sama: "[Widzą] seks, mój drogi". W udzielonym niedawno wywiadzie Head przyznał, że dopiero z perspektywy własnego wieku średniego zrozumiał, co reżyser "Niedzieli…" miał na myśli – zarówno Daniel, jak i Alex trzymają się Boba jak ostatniego skrawka beztroskiej młodości, którą albo utracili, albo też nigdy jej nie mieli.



Scenariusz napisany przez Gilliat (w ścisłej współpracy ze Schlesingerem, mimo że w czołówce widnieje tylko jej nazwisko), jest swoistym powodem do dumy dla krytyków filmowych, jako że autorka reprezentowała właśnie tę profesję – i to nie byle gdzie, bo w samym "New Yorkerze", gdzie pracowała w cyklu sześciomiesięcznym jako zmienniczka wielkiej Pauline Kael. (Ta ostatnia, mimo iż jej stosunki z Gilliat były napięte, wystawiła filmowi piękną notę, nazywając go "natychmiastowym klasykiem" i – już bardziej dwuznacznie – "najbardziej wyrafinowanym wyciskaczem łez w dziejach".) Współpraca z Gilliat zaczęła się jeszcze w trakcie zdjęć do wcześniejszego o cztery lata "Z dala od zgiełku" i była o tyle niecodzienna, że recenzentka nie lubiła poprzednich filmów Schlesingera. Mimo to udało się jej osiągnąć literacki ton i elegancję struktury, które nieczęsto docierają na ekran nawet w naszych czasach. Jako melancholijny portret erotycznej rezygnacji przenikającej liberalny, zamożny i świecki Zachód, "Ta przeklęta niedziela" jest arcydziełem – próżno szukać równie doskonałego filmu na ten temat aż do "Upadku Cesarstwa Amerykańskiego" Denysa Arcanda.

Warto wspomnieć, że wrażenie absolutnej naturalności "Niedzieli…" bierze się także ze świetnych zdjęć Billy'ego Williamsa i scenografii Luciany Arrighi, którzy wespół stworzyli świat, gdzie każdy element dekoracji wydaje się nie tylko zakupiony, ale i regularnie używany przez filmowe postaci. Pod względem nagromadzenia przykuwających uwagę detali i rekwizytów, "Ta przeklęta niedziela" jest jednym z najbogatszych filmów wszech czasów (by wspomnieć tylko wieczny rozgardiasz mieszkania Alex i jej receptę na kawę: łyżka rozpuszczalnej i trochę wrzątku z kranu). Zróżnicowanie wnętrz jest mistrzowskie, także wysmakowana obecność sztuki w mieszkaniu Daniela jest równie znacząca, jak nieporządek Alex, funkcjonalność pracowni Boba i eklektyzm domu ich lewicujących przyjaciół.

Jest to też film rewolucyjny, jeśli idzie o ukazywanie relacji homoseksualnej. Schlesinger, który jeszcze przy pracy nad "Nocnym kowbojem" zwierzał się przyjaciołom, że boi się, by ktoś z ekipy nie wyzwał go od "pedałów", dokonywał "Niedzielą…" swoistego coming outu. Co ciekawe, najbardziej radykalnym aspektem filmu jest to, że relacja Daniela i Boba nie jest traktowana jako coś specjalnego: ich pierwszy pocałunek jest szybki, naturalny i czuły, a w scenie nie ma żadnych zabiegów, które przygotowywałyby widza na widok dwóch całujących się mężczyzn (ostrożniejsza Gilliat chciała na przykład, by gest został ukazany jako abstrakcyjna sylweta, a operator do dnia zdjęć namawiał Schlesingera, by pocałunku nie filmować wcale). W świecie tego filmu a kiss is just a kiss, bez względu na płeć partnerów.



Pomimo dość epizodycznej struktury dramaturgia filmu jest solidna, bo wyznacza ją konkretne pytanie: czy planowany wyjazd Boba do Nowego Jorku dojdzie do skutku…? A jeśli tak, jak zareagują na tę rozłąkę Daniel i Alex? Bob wyjeżdża, bo chce zrobić karierę – związek miłosny nie zawiera dlań elementu przywiązania – więc Alex i Daniel (pierwsza zaborcza, drugi pobłażliwy) zostaną pod koniec filmu sami, zasklepieni w swych samotnościach. Ostatnia scena filmu jest rodzajem odautorskiej spowiedzi: oto Daniel, wkuwający włoskie słówka z płyty i pielęgnujący tym samym marzenie o podróży do Włoch z Bobem u boku, zwraca się nagle do kamery i daje nam wykładnię filmu. Jego zdaniem "pół bochenka chleba to więcej niż nic", mimo że smutne spojrzenie Fincha każe nam wątpić, czy o połowie bochenka faktycznie można przeżyć, a jeśli tak – to jak długo?

W istocie, "Ta przeklęta niedziela" opowiada o sztuce kompromisu i zmniejszania oczekiwań, a podskórny smutek bierze się tu z faktu, że postaci tęskniące do stałości kapitulują przed tymczasowością reprezentowaną przez Boba. Powracający motyw muzyczny – pieśń "Soave sia il vento" z opery "Così fan tutte" – podkreśla to w sposób dobitny. Tak jak opera Mozarta opowiadała o niestałości serca i ulotności miłosnych zobowiązań, tak Schlesinger pokazuje głód uczuć jako niemożliwy do okiełznania. Nawet, jeśli dziś da nam spokój, wróci jutro bądź pojutrze – najpóźniej w następną przeklętą niedzielę.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones