Wywiad

Robię się coraz bardziej bezczelny - mówi Petr Zelenka

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Robi%C4%99+si%C4%99+coraz+bardziej+bezczelny+-+m%C3%B3wi+Petr+Zelenka-49177
Do polskich kin trafił właśnie najnowszy film Petra Zelenki "Bracia Karamazow". To kino skrajnie inne od tego do jakiego przyzwyczaił nas czeski reżyser. Twórca "Guzikowców" porzucił wizerunek humorysty by na serio zmierzyć się z "przeklętymi pytaniami" Fiodora Dostojewskiego. Z Zelenką spotkaliśmy się na zeszłorocznym festiwalu w Gdyni gdzie "Bracia..." mieli swoją polską premierę. Z reżyserem rozmawialiśmy o zmieniającym się poczuciu humoru Czechów, problemie z byciem serio oraz o tym dlaczego z wiekiem stajemy się coraz bardziej bezczelni, oraz dlaczego na światowych festiwalach nie warto być zbyt gadatliwym. Zapis rozmowy  znajdziecie poniżej.

Filmweb: Na ile "Bracia Karamazow" powstali z przekory, chęci ucieczki przed gębą czeskiego humorysty-absurdalisty?

Petr Zelenka: Sam pomysł, żeby kręcić według Dostojewskiego, jest już jakąś bezczelnością, ale ochota na bezczelność rośnie wraz z wiekiem. Nie wiem, czy jestem odpowiednią osobą, żeby to stwierdzić, ale w Czechach zmienia się też pojęcie humoru. Coś, co było śmieszne 10 lat temu, teraz już nie bawi. Siłą rzeczy ja też spoważniałem.

Pana rodacy już kiedyś zmęczyli się śmiechem. Na początku lat 90. Joachym Topol pisał o tym, że Czesi nie chcą już być postrzegani tylko przez pryzmat Hrabala - jowialnego pana, który znad kufla z piwem snuje życiowe mądrości. Chciał pisać inaczej, ciężej. Pan się wpisuje w tę tradycję?

Zgadzam się z Topolem, to trafna paralela. Choć dla mnie autor "Siostry"jest zbyt poważny i ciężki. To druga skrajność, w którą nie chciałbym popaść, i wydaje mi się, że mi to nie grozi.

W "Braciach..." wprowadza Pan elementy kojarzonego z Pana twórczością absurdalnego humoru. Rozumiem, że jako kontrapunkt.

Tak myślałem, ale Czechów to już nie bawi.

Wspominał Pan, że Czesi nie rozumieją, po co w ogóle Pan się wziął za tego Dostojewskiego.

Rzeczywiście, jest wielu, którzy nie rozumieją. Uważają, że "Bracia Karamazow" nie spełniają kryteriów filmu. Mówią, że teatr chcą mieć w teatrze, a nie w kinie. Uważam, że zrobiłem coś "pomiędzy", i jest to dla mnie wartość. Należy pamiętać, że dla Czechów teatr jest świętością. To aktorzy teatralni nieśli pałeczkę aksamitnej rewolucji 1989 i do teraz wielu moich rodaków uważa, że teatr pełni jakąś niemalże boską funkcję. I  teraz proszę wyobrazić sobie sytuację, że jakiś filmowiec wyciąga łapę po ich teatr. Coś niedopuszczalnego.

Teraz Pan kokietuje. Przecież nie jest Pan "jakimś filmowcem", ale także (przede wszystkim?) człowiekiem teatru. Oglądając Pana ostatni film, miałem wrażenie, że przerzuca Pan most między obiema swoimi pasjami, że chce Pan zasypać ten lekko archaiczny podział, o którym Pan wspominał, że albo film albo teatr.

Tak, chciałbym już nigdy nie usłyszeć pytania – kogo kochasz bardziej: tatusia czy mamusię, teatr czy film.

Może częściowe niezrozumienie "Braci..." w Czechach wynika z doboru tematu? Wziął się Pan za bary z "przeklętymi problemami" Dostojewskiego. Może Czesi byli zaskoczeni tym tonem u Pana? Może czekali na jakiś mrugnięcie okiem: słuchajcie to tylko zgrywa?

Podejmuję tematy, które są w Czechach elementem nienazwanego tabu, a mianowicie – wiary w Boga, religii, związanej z tym odpowiedzialności. To tematy nieobecne w czeskich filmach i szerzej w mediach. Jeżeli mówi się w nich  przykładowo o Kościele katolickim, to tylko w kontekście jego majątku i roszczeniach z tym związanych. Nie wspomina się o moralności, dziesięciu przykazaniach. Panuje generalne przekonanie, że to strasznie nudne tematy, a jak wiadomo, widmo nudy to w branży rozrywkowej największy koszmar.

Chciałbym spytać o kluczową w Pana filmie postać robotnika granego przez Andrzeja Mastalerza. Jest jedynym widzem spektaklu, a jednocześnie jedyną postacią przeżywającą realny dramat usuwający w cień ten rozgrywający się na scenie. Czyli teatr jednak przegrywa z rzeczywistością?

Zgadzam się, ta postać jest naszym przewodnikiem po tej sztuce, ale warto zauważyć jeszcze jeden poziom, mianowicie, że na końcu popełnia samobójstwo za pomocą  rekwizytu teatralnego.  Tym samym staje się on częścią spektaklu, odgrywana sztuka staje się jego życiem.

"Bracia Karamazow" to duża koprodukcja czesko-polska. W Polsce każdy kolejny czeski film spotyka się z ciepłym przyjęciem, wszyscy chcieliby kręcić jak Czesi. U Was z kolei jest parcie na narracyjne "dociążanie". Jak się pracowało z Polakami?

Ze swojej strony mogę powiedzieć, że właśnie ze względu na polskiego koproducenta  mogłem pozwolić sobie na wzięcie się za tak ciężkie tematy jak wiara w Boga i religia. Gdy wspólnie z  moim producentem Johnem Reillym wpadliśmy na pomysł nakręcenia "Braci Karamazow", od razu pojawiło się kluczowe pytanie: z kim w ogóle można by zrobić coś takiego. Na początku  pomyśleliśmy oczywiście o Rosjanach, ale z doświadczeń Johna wynikało, że są zbyt chaotyczni i trudno z nimi coś uzgodnić. Drugim naturalnym kandydatem byli Niemcy, z którymi Czesi często współpracują, ale trudno było znaleźć uzasadnienie, dlaczego akurat oni mieliby nam pomóc w ekranizacji Dostojewskiego. Relacje Czechów i Polaków dobrze ilustruje pewna anegdota. Gdy w końcu poszedłem do mojego czeskiego producenta i powiedziałem, że zrobię film z Polakami, był tak zaskoczony, że musiałem go prawie zmuszać, żeby wziął zaproponowane pieniądze. I było to równie trudne, co zabawne.

Skupiliśmy się na odbiorze w Czechach tego mało "czeskiego" filmu, ale jak ocenia Pan jego światową recepcję? To bardzo festiwalowy obraz.

"Bracia Karamazow" pojawili się na kilku festiwalach, chociaż – nad czym ubolewam – nie tych, na których nam najbardziej zależało. Nie chciało nas Cannes, nie chciała Wenecja, Locarno, San Sebastian. A argument za odrzuceniem był taki, że w filmie jest za dużo tekstu, a więc zbyt wiele napisów do czytania. Jest to jakiś dowód na postępującą komercjalizację największych festiwali. Nawet selekcjonerzy filmów są leniwi, a co dopiero widzowie. Na przykład filmy na festiwal w Toronto wybierał Grek, który niespecjalnie zna angielski. I jak się wymęczył na tych angielskich napisach, nic nie zrozumiał, to powiedział Johny'emu Reilly'emu, że Amerykanie tego nie kupią. Reilly się uśmiał, bo to sytuacja jak z mojego filmu -  nieznający angielskiego Grek mówi Amerykaninowi, że on czegoś nie zrozumie. Finalnie więc w Toronto też nas nie pokazali.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones