Wywiad

Rozmawiamy z Pablo Larraínem, laureatem Grand Prix na Berlinale

autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Rozmawiamy+z+Pablo+Larra%C3%ADnem%2C+laureatem+Grand+Prix+na+Berlinale-109808
Nagrodzony Srebrnym Niedźwiedziem na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie Pablo Larraín opowiada nam o swoim filmie "El Club" wyrosłym z potrzeby mówienia o grzechach ukrywanych przez Kościół katolicki.


Piotr Czerkawski: W swoich dotychczasowych filmach, takich jak "Tony Manero" czy "No", portretowałeś wydarzenia z bliższej i dalszej przeszłości Chile. Dlaczego tym razem sięgnąłeś po niezwykle aktualny temat przestępstw seksualnych w Kościele katolickim?

Pablo Larrain: Za bardzo irytowała mnie już bezkarność sprawców zła. Przedstawiciele Kościoła często okazują jawną pogardę wobec prawa. Przeczytałem setki artykułów i ani razu nie natrafiłem na przypadek księdza, który powiedziałby: "Tak, popełniłem zło i przepraszam za nie". Oskarżeni duchowni najczęściej tłumaczą, że za swoje czyny odpowiadają przede wszystkim przed Bogiem. Mogę respektować taką postawę, ale tylko do pewnego stopnia. Moja filozofia jest prosta: jeśli popełnisz przestępstwo, powinieneś iść do więzienia. Nieważne, czy jesteś papieżem, Pinochetem czy cholera wie kim jeszcze. 

Jako dziecko uczęszczałeś do szkoły prowadzonej przez zakonników. W jakim stopniu tamte przeżycia znalazły swoje odzwierciedlenie w "El Club"?

Uprzedzając ewentualne dociekania tabloidów: nie, nigdy nie zostałem zgwałcony. Nie ma we mnie żądzy zemsty. Uważam po prostu, że wszyscy powinniśmy opowiadać o rzeczach, które dobrze znamy. Nie byłbym w stanie nakręcić przekonującego westernu, ale mogę zrobić wiarygodny film o katolicyzmie, bo ta religia stanowi istotną część tożsamości mojego kraju. Sam od dawna nie chodzę już do kościoła, ale wychowałem się w głęboko wierzącej rodzinie i ta świadomość z pewnością odcisnęła na mnie swoje piętno.

Co konkretnie masz na myśli?

Od wczesnego dzieciństwa spotkałem na swojej drodze sporą liczbę księży. Większość z nich była bardzo rozsądna, skromna i oddana swej pracy. Inni stali się bohaterami głośnych afer i siedzą dziś w więzieniu albo są w trakcie procesu. Najbardziej fascynowała mnie jednak trzecia grupa duchownych, którzy w pewnym momencie po prostu znikali z naszego życia, tak jakby rozpłynęli się w powietrzu. Po latach zacząłem zastanawiać się nad tym, co właściwie mogło się z nimi stać. W trakcie researchu odkryłem istnienie zakonu o nazwie Słudzy Parakleta, która zajmowała się praktyką bardzo podobną do tej ukazanej w "El Club", a więc pomagali księżom borykającym się z uzależnieniami, niezdrowymi skłonnościami i kłopotami z prawem. Gdy zapoznałem się z tym fenomenem, zadałem sobie jeszcze jedno pytanie: dlaczego organizacja taka jak Słudzy powstała dopiero w 1947 roku, a nie – dajmy na to – sześć wieków temu?

Czy udało Ci się znaleźć odpowiedź?

To pewnie kwestia rosnącej roli mediów w życiu publicznym. W latach pięćdziesiątych rozwijała się telewizja, ludzie coraz chętniej sięgali po gazety. To sprawiło, że Kościół nie mógł pomijać milczeniem skandali w swoim środowisku i musiał nauczyć się na nie reagować. Swoją drogą, w archiwach Sług Parakleta kryją się naprawdę niesamowite materiały. Można trafić na przykład na zapis dyskusji o sposobach leczenia homoseksualizmu. Część zakonników postuluje terapię hormonalną, podczas gdy inni twierdzą, że najskuteczniejsza okaże się modlitwa. To oczywiście historia z zamierzchłej przeszłości, ale problem uzależnienia Kościoła od środków masowego przekazu staje się tylko bardziej aktualny. Mam wrażenie, że księża nie boją się już piekła, lecz ciebie i twoich kolegów po fachu. W dzisiejszych czasach rzecznik prasowy Watykanu jest postacią niemal równie znaczącą jak sam papież.


Zdajesz sobie sprawę, że w tak katolickim kraju jak Polska film pokroju "El Club" bynajmniej nie przysporzy ci popularności?

W takim razie mogę tylko pójść za ciosem i przypomnieć, że twój rodak Jan Paweł II doskonale wiedział o wielu skandalach seksualnych w jego otoczeniu. Do najbliższych współpracowników papieża należał przecież – znany z rozwiązłości – założyciel Legionu Chrystusa, ojciec Marcial Maciel. Meksykanin mógł jednak łamać szóste przykazanie na potęgę, bo miał przyjaciół w światku arystokracji i regularnie przysyłał do Watykanu niebotyczne ilości pieniędzy.

Myślisz, że doczekasz się jakiejkolwiek reakcji Kościoła na swój film?

Nie, jego strategia polega na konsekwentnym milczeniu. Dawniej – w czasach Pasoliniego czy Bunuela – hierarchowie grzmieli z oburzenia i tylko dodawali tym twórcom rozgłosu. Dziś są już jednak znacznie bardziej ostrożni. Zobacz zresztą sam: w ostatnich latach powstało bardzo wiele filmów, które krytycznie odnosiły się do Kościoła. Żadnemu z nich nie udało się jednak wywołać autentycznego skandalu. 

W jaki sposób udało Ci się w ogóle zdobyć fundusze na tak kontrowersyjny projekt?

Łatwo nie było, ale pewną niezależność daje nam firma producencka, którą od 10 lat prowadzę razem z bratem. Oprócz moich filmów produkujemy tam także dzieła innych chilijskich twórców – Sebastiana Lelio i Sebastiana Silvy, który na tegorocznym Berlinale otrzymał – przyznawaną przez środowiska LGBT – Teddy Award za "Nasty Baby". Jak widzisz, trudne tematy to dla nas nie pierwszyzna.

"El Club" rozpoczyna się od motta: "Bóg zobaczył, że jasność jest dobra i oddzielił światło od ciemności". Jak rozumiesz jego znaczenie dla fabuły?

To zabawne, bo kiedyś poprzysiągłem sobie, że nigdy nie zacznę filmu w ten sposób i śmiałem się z twórców, którzy uciekali się do równie pretensjonalnych zabiegów. W kinie prędzej czy później zawsze sięgniesz jednak po środki, za które kiedyś krytykowałeś innych. Cytat z Księgi Rodzaju wydał mi się interesujący, bo z teologicznego punktu widzenia zakłada istnienie dwóch skrajności, z którymi możesz związać swoje życie: światła i ciemności. Moim zdaniem, nie jest to jednak takie proste i nie da się ich od siebie wyraźnie odseparować. 


W kluczowym momencie fabuły włóczęga o imieniu Sandokan wraca wspomnieniami do swojego dzieciństwa i odsłania się jako ofiara molestowania ze strony jednego z księży. O swojej krzywdzie opowiada w sposób boleśnie szczegółowy, lecz właściwie beznamiętny. Dlaczego opowieść na tak drażliwy temat jest pozbawiona emocji?

Przeczytałem setki zeznań osób, które doświadczyły seksualnej przemocy w dzieciństwie i zaręczam ci, że ton ich wyznań często był właśnie taki jak w przypadku Sandokana. O wszystkich tych strasznych rzeczach opowiadały w sposób, w jaki ty albo ja wspominalibyśmy wczorajszy wieczór. Uznałem, że spokój, z jakim przyjmują doznane okrucieństwo, jest znacznie bardziej wstrząsający niż potencjalne ataki histerii.

Wypowiadasz się bardzo krytycznie o Kościele jako instytucji, lecz jednocześnie starasz się zrozumieć swoich jednostkowych bohaterów. Dlaczego warto było podjąć ten wysiłek?

Staram się sympatyzować z moimi bohaterami, jacykolwiek by byli. Tylko taki rodzaj uprawiania kina mnie interesuje. Po co w końcu robić filmy o potworach, których łatwo osądzić jednoznacznie? Niewielu rzeczy na tym świecie nie znoszę bardziej niż głupich filmów, które nie mają w sobie żadnej ambiwalencji, wyjaśniają wszystko od pierwszej do ostatniej sceny. Twórcy takiego kina właściwie w ogóle nie potrzebują widza. Mnie natomiast moja publiczność jest niezbędna do życia.

Skąd jednak pewność, że uda Ci się znaleźć z nią wspólny język?

Tego nie da się wykalkulować, bo każda taka próba automatycznie kończy się klęską. Gdy kręcę film, nie robię tego pod dyktando żadnej konkretnej osoby ani grupy ludzi. Jestem uczciwy wobec samego siebie, ale muszę mieć poczucie, że adresuję swój komunikat do jakiejś osoby trzeciej. To, że nie wiem o niej nic pewnego, tym bardziej dodaje mi skrzydeł i każe z niecierpliwością oczekiwać reakcji na moją pracę.

"El Club", tak jak Twoje poprzednie filmy, ma w sobie sporo elementów humorystycznych. Domyślam się jednak, że przy okazji takiego projektu wydobycie na wierzch komizmu było dla Ciebie trudniejsze niż zwykle?

Kiedy pracowałem nad "El Club", często się śmiałem. Może nawet w tych samych momentach co ty. Trudno stwierdzić mi to z całą pewnością, bo mój film z pewnością nie ma nic wspólnego z klasyczną komedią, nie posiada właściwego dla niej tempa, muzyki ani odpowiednio przerysowanych postaci. Zawiera za to wiele momentów, które wydają się niedorzeczne, wprowadzają w zakłopotanie i zaburzają porządek rzeczywistości. Jeśli prowokują cię do śmiechu, to najpewniej opatrzonego refleksją w stylu: "Zaraz, chyba wcale nie powinno mnie to wszystko bawić!". Tak przynajmniej było w moim przypadku. Dzięki filmowi dowiedziałem się więc czegoś nowego o sobie samym, własnej wrażliwości i podejściu do świata. Mam nadzieję, że w podobny sposób "El Club" zadziała także chociaż na niektórych widzów.

Akcja filmu rozgrywa się współcześnie, ale "El Club" wygląda, jakby powstał dobrych kilkadziesiąt lat temu. Dlaczego zależało Ci na osiągnięciu takiego efektu?

Gdy w zeszłym roku byłem jurorem festiwalu w Wenecji, zorientowałem się ze smutkiem, że wszystkie filmy wyglądają tam tak samo. Na tym polegają koszty rewolucji cyfrowej: za cenę wysokiej jakości obrazu traci się jego oryginalność. Tymczasem dawniej każdy film wyglądał inaczej i za sprawą samej warstwy wizualnej byłeś w stanie rozpoznać jego przynależność narodową. Chciałem przywołać tamte czasy za sprawą użycia starych obiektywów i praktykowanego przed laty sposobu oświetlenia planu. Wierz mi lub nie, ale sprzęt, na którym pracowałem nad "El Club", pamięta jeszcze czasy Andrieja Tarkowskiego!

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones