Wywiad

Rozmawiamy z Terrym Gilliamem

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Rozmawiamy+z+Terrym+Gilliamem-105132
Członek grupy Monty Pythona i jeden z najważniejszych twórców kina autorskiego, Terry Gilliam, opowiedział Filmwebowi o buncie i starości, grach wideo i "Pacific Rim", targach militariów i odcinaniu zgniłych kończyn. O kręceniu filmów za psie grosze, komforcie pracy w samotności oraz o życiu, które – jak to życie – boli. 



Od wielu lat ustawiasz przed krzywym zwierciadłem społeczeństwo i ewidentnie nie cieszy Cię to, co widzisz. W "Teorii wszystkiego" jesteś jednak bardziej ponury niż dotąd.


To jest pytanie o kwestię ostateczną. A im jestem starszy, tym rzadziej sobie takie pytania zadaję. W latach sześćdziesiątych zmienialiśmy rzeczy. Na przykład robiliśmy marsze, żeby czemuś zapobiec albo coś oprotestować. I w końcu było widać efekt, świat robił się nieco lepszy. Dziś często widać akcję, lecz reakcji już nie. Pytanie pozostaje: jak zmieniać świat? Jak robić różnicę? Dziś jednak trudno na nie odpowiedzieć. Myślisz, że Occupy Wall Street albo kolesie z maskami Guya Fawkesa znają odpowiedź? Bastiony korporacyjnego świata mają solidne fundamenty, a ich rezydenci są bezpieczni jak nigdy dotąd.

Brzmisz, jakbyś się poddał.


Nie poddałem się, człowiek nie poddaje się ot tak. Ale nie jestem już facetem, którym byłem w latach sześćdziesiątych. Po prostu nie wiem już, co zrobić, by pewne rzeczy zmienić. Ale wciąż mogę zasiać to pragnienie działania w widzach. Dlatego lubię robić filmy – mogę docierać do masowej publiczności. Większość dzisiejszych filmów jest pozbawiona idei, to jedynie rozrywka. Możesz wychodzić z kina z przeświadczeniem, że świat wrócił na właściwe tory, ale prawda jest taka, że nie wrócił.


"Teoria wszystkiego"
Czyli jednak wciąż Cię to uwiera.

Uwiera mnie chaos. Kiedy myślę o ludziach na najwyższych stołkach, myślę sobie, że w ich głowie musi być trudny do zniesienia szum. Tak to jest, gdy stoisz na czele dużej organizacji, kiedy jesteś poddany tak wielostronnej presji. Ja nie stoję na czele niczego, nie mam nawet asystenta, a moja ekipa musi być możliwe najmniejsza – to najwygodniejszy układ. Cały świat jest dziś korporacją, każdy chce ci coś sprzedać, wcisnąć. Wmawia ci, że twoje życie jest niekompletne, że jest bałaganem, a właśnie on ma coś, co pozwoli ci ten bałagan uprzątnąć. To jest niesamowicie inwazyjne i nie ma końca. Doprowadza cię do momentu, w którym nie znosisz już tego hałasu i musisz się wyciszyć.

Jak Ci to wychodzi?

Nieźle, biorąc pod uwagę fakt, że to jedyny sposób, by przetrwać. Mam dom w Umbrii, we Włoszech. Nie ma tam telewizora, Internetu, nie odbieram telefonu, nikt nie zawraca mi głowy. Po prostu się nudzę. To wielki przywilej – móc i umieć się nudzić, ludzie dziś tego nie potrafią.

Rysujesz?

Raczej nie. Zawieszam wszelkie działania artystyczne, o ile do takich nie kwalifikuje się praca fizyczna – budowanie ścian z cegieł, oporządzanie terenu. Muszę odciąć się od wszystkich łącz, od rozmów, ciągłej komunikacji, e-maili. Muszę się powstrzymywać, żeby o tym nie myśleć, ale warto. W ogóle chyba zbyt często rozdaję swój adres e-mailowy.

A może po prostu przydałby Ci się asystent?

To na pewno jeden z lepszych argumentów.

W "Teorii wszystkiego" znów wyruszasz w przyszłość.

I tak, i nie. "Brazil" nie było o przyszłości, tylko o "wtedy" przebranym w futurystyczny kostium. To swoją drogą fascynujące, że ludzie projektują przyszłość, a potem mija dziesięć, dwadzieścia lat i wiele rzeczy wygląda dokładnie tak, jak to sobie wymyślili. Pokazując swój scenariusz ważnym ludziom, ująłem to tajemniczo w eksplikacji: "Gdzieś w zakamarkach Londynu, w niedalekiej przyszłości – a jednak bliższej, niż myślicie".


"Brazil"
Technologia okrada głównego bohatera z jego społecznych umiejętności. A jak jest z nami? Przywiązanie do techniki prowadzi do erozji więzi międzyludzkich?

Powiedziałem tak parę razy, prawda? Jestem statystycznie najczęstszą ofiarą hiperboli na świecie. Martwi mnie po prostu, jak wiele związków rodzi się tylko w cyfrowym świecie i tam pozostaje – na Facebooku, Twitterze czy gdziekolwiek. Intryguje mnie idea awatarów, za którymi chowają się ludzie. Ten moment, w którym muszą się spotkać, i nagle okazuje się, że nie wyglądają jak Johnny Depp albo Angelina Jolie. I że też nie ma między nimi chemii, jak w "Turyście".

O mój Boże, to było niespodziewane!

Może trochę niesprawiedliwe. Ale tylko trochę. Wracając do tematu – nie chodzi tylko o brak komunikacji bez pośrednictwa elektroniki. Chodzi o sztuczne życie, sztuczny seks. To narkotyk jak każdy inny – możesz używać, ale z umiarem. Kiedy mówię o złej stronie technologii, nie mówię: "Taki jest świat". Mówię: "To istotny element świata, w którym żyjemy". 

Twoja kariera odmierzana jest prawdziwymi bataliami o kolejne filmy. Z czego wynika hollywoodzka droga "pod górkę"?

To, co mnie nie zabije, uczyni mnie silniejszym? Nie, to idzie inaczej: to, co mnie nie zabije, uczyni mnie starszym i bardziej zmęczonym. Wbrew pozorom, mówisz o zbawiennym stanie. Gdybym osiągał sukces we wszystkim, czego się podejmę, byłbym teraz rozchwytywanym reżyserem i zastanawiał się, co zrobić z trzystoma milionami dolarów budżetu. A tak nauczyłem się rozwiązywania problemów, blokowania frustracji, pracy pod presją. Nie zazdroszczę roboty facetom od "Pacific Rim", to zupełnie inny model pracy. To są filmy spektakularne technicznie, wspaniałe od strony wizualnej, ale ich twórcy robią je głównie po to, by mieć pieniądze na mniejsze rzeczy, na to, by mówić własnym głosem. Właśnie tak działa system. Albo masz dwieście milionów dolarów na film albo dziesięć, dwadzieścia. Kino środka zostało zatłuczone na amen. Ze świecą szukać produkcji za trzydzieści, czterdzieści milionów. Czasem i z dwudziestoma może być problem.



Co prowadzi nas nieuchronnie do "Don Kichota". Syzyfowa praca czy walka z wiatrakami?

Jedno i drugie. Mam nadzieję, że się uda, ale równie dobrze może się nie udać, robię ten film już od czternastu lat. Czasem mówię sobie, że może nie powinienem, że może robię się za stary. No i do tego dochodzą problemy obsadowe.

Johnny Depp?

W międzyczasie on też zrobił się za stary. Gdy skończyliśmy "Parnassusa", doznałem objawienia. Colin Farrell! To kapitalny aktor. Ale był nie do wyjęcia. Co to za świat, w którym wszystkie pieniądze zarabiają Johnny, Brad, George i paru innych gości. Nawet niezależni filmowcy chcą ich zatrudniać. Dobrze dla nich – niech zarabiają tyle, ile wlezie. To ich czas. Potem będzie trudniej.

A aktorzy z "Teorii wszystkiego"?

No cóż, są zajebiści. Trafiłem na świetną ekipę, zostaliśmy przyjaciółmi. Spotkaliśmy się  z Christophem Waltzem dawno temu i postanowiliśmy zrobić coś razem. Potem umówiliśmy się na lunch. Mieliśmy scenariusz, pod koniec posiłku wciąż mogliśmy ze sobą rozmawiać i na siebie patrzeć. Było więc wszystko, czego potrzeba, by razem zrobić film. Najlepsze było to, że Christoph był dostępny. To było już po "Bękartach", a przed "Django", więc bałem się, że nie pojawi się na planie. Ma wspaniały warsztat. Lata grania w rezerwie, frustracji, jego wiek – to wszystko dało mu siłę. I było super ogolić go na łyso, razem z rzęsami. Wiedziałem, że będzie grać, dawać z siebie wszystko, że nie będzie uciekał do śmiesznych min. Bez rzęs są raczej przerażające. W ogóle lubię współpracować z kreatywnymi ludźmi.


"Teoria wszystkiego"
W grupie Monty Pythona musiałeś więc czuć się jak ryba w wodzie?

Miałem tam mnóstwo wolności – najwięcej z całej grupy. Rysowałem, zostawiali mi w scenariuszu sporo miejsca na improwizację, zastrzyk własnej wrażliwości. Przez lata pracowałem sam, po raz pierwszy chyba na planie "Świętego Graala" zajmowaliśmy się czymś wspólnie przez dłuższy czas. Musiałem się do nich dostroić. Teraz raczej dostrajam ludzi do siebie. Muszą być oddani, film ma być ich religią, przynajmniej na czas zdjęć. No i najważniejsze – ich ego nie może być większe od kina, które tworzą.

Wracasz czasem do swoich poprzednich filmów?

Rzadko, ale się zdarza. Film robisz w konkretnym momencie, ze specyficzną grupą ludzi, chodzi w nim o ten wyjątkowy moment, którego nie możesz odtworzyć. Tylko dwa razy w karierze wracałem na plan, by dokręcić materiał. Zwykle uczysz się fachu, kręcisz, zapominasz. "Teoria wszystkiego" była o wiele bardziej interesująca – nie spędziłem roku na pisaniu scenariusza, nakręciliśmy błyskawicznie, zabawa zaczęła się dopiero na stole montażowym. Odcinaliśmy kolejne porcje filmu jak zarażone gangreną kończyny. To w ogóle najlepszy czas podczas każdego okresu produkcyjnego.

To twój najtańszy film. Miałeś z tego powodu jakieś większe problemy na planie?

Żartujesz sobie? Każdy dzień był problemem. Każdy dzień to był pieprzony koszmar. Szczytem wszystkiego był plan w Bukareszcie, gdzie mieliśmy gigantyczny zbiornik na wodę, piach, tym podobne rzeczy. Scena miała rozgrywać się w kosmosie, więc po pierwsze woda musiała być absolutnie czysta, odfiltrowana, a po drugie – musiała być ciepła, żeby aktorzy mogli cokolwiek odegrać. No i oczywiście te pieprzone ocieplacze pracowały tak, że cały czas mieliśmy bąble. Wszędzie. Zawsze. W grafiku mieliśmy trzy dni na osuszenie zbiornika i nasypanie piasku, by nagrać tam scenę plażową. No, ale że tak długo trwała zabawa z bąbelkami, to musieliśmy wykonać całą operację przez jedną noc. Przez ostatnie osiem dni pracowaliśmy bez przerwy, ludzie zasypiali na planie, byli w stanie agonii. A potem patrzysz sobie w kinie na film i mówisz: o, jaka fajna plaża. Cóż, dzielenie się koszmarami nie jest naszą pracą. Nasza pracą jest ich ukrywanie. 


"Teoria wszystkiego"
A sceny "matematyczne"? Jak powstawały?

Chciałem, żeby oddawały stan umysłu bohatera, poczucie wolności. By w tych sekwencjach trafiał do swojego wewnętrznego azylu. Miałem w głowie gry wideo. Pamiętam, że kręcąc "Brazil", pojechaliśmy do Paryża na targi samolotów i militariów. Pokazywali tam system naprowadzania rakiet, którego obsługa przypominała grę wideo – testował go syn producenta. Łatwość, z jaką to robił, była przerażająca. To w ogóle była ciekawa wycieczka. Technologia należała do USA, ale była na sprzedaż. Doszło do jakiejś próby sił między Izraelem a Saudyjczykami, kłócili się o to, kto ma prawo nabyć system.

No dobrze, koniec tej maskarady, czas przejść do sedna: grasz w gry wideo?

Nie, bo mógłbym się uzależnić. Ale mój syn gra. Jego ulubiona seria to "Tony Hawk".

Zasłużona seria.

Świetna gra. Grał tak długo, że w końcu stwierdził, że umie jeździć na deskorolce. Wyszedł, pojeździł i uświadomił sobie, że to boli. W kinie mamy kreskówki udające rzeczywistość, przestawiające pryzmat postrzegania świata. To jest właśnie przesłanie płynące z moich filmów: upadek na deskorolce boli. Rzeczywistość boli. I życie też.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones