Relacja

T-MOBILE NOWE HORYZONTY: Chłopięctwo

autor: , /
https://www.filmweb.pl/article/T-MOBILE+NOWE+HORYZONTY%3A+Ch%C5%82opi%C4%99ctwo-106543
Wrocławski festiwal dostarcza nam całego spektrum kinowych doświadczeń. Kolejnego dnia imprezy zachwyciliśmy się wyjątkowym "Boyhood" Richarda Linklatera i z trudem przetrwaliśmy seans nieudanego "Moebiusa" Kim Ki-duka.

Chłopięcy świat (recenzja filmu "Boyhood", reż. Richard Linklater)
 
Jeśli istnieje coś takiego jak zapas szczęścia otrzymanego w darze od losu, Richard Linklater powinien wyczerpać go do cna przy realizacji "Boyhood". Choć zdjęcia trwały tylko 39 dni, prace nad przedsięwzięciem zajęły łącznie 11 lat. Wszystko dlatego, że teksański reżyser wymarzył sobie rozgrywający się na przestrzeni ponad dekady film, w którym aktorzy dojrzewają wraz ze swoimi postaciami. Co roku skrzykiwał więc ekipę i dokręcał kolejny segment opowieści.  Przez ten czas  żaden z członków obsady nie stracił zapału i nie wycofał się z udziału w projekcie. Cierpliwość opłaciła się. "Boyhood" to imponujący eksperyment, ale przede wszystkim wspaniała historia inicjacyjna.



Głównego bohatera Masona (Ellar Coltrane) poznajemy, gdy ma sześć lat. Jest słodkim blondasem zainteresowanym głównie wykopaliskami wokół domu i dekorowaniem farbą w sprayu okolicznych murów. W ostatniej scenie filmu chłopak stoi już u progu dorosłości – ze stypendium w kieszeni i głową pełną pytań o sens wszystkiego rozpoczyna naukę w college'u. Choć świat stoi przed nim otworem, Mason do końca chyba jeszcze nie wie, jak się przez ten otwór przecisnąć. Intuicja mówi mi jednak, że wkrótce znajdzie drogę.
 
Linklater, być może jak żaden inny reżyser od czasów Johna Hughesa ("Klub winowajców"), potrafi bez ściemniania opowiadać o blaskach i cieniach dorastania. Na swoich młodocianych bohaterów spogląda z czułością, zrozumieniem i poczuciem humoru. Nie moralizuje, nie poucza i niczemu się nie dziwi. Zaprzecza też obiegowej opinii, jakoby współczesna młodzież była gorsza od tej z poprzednich pokoleń. Młodość – mówi reżyser – jest wciąż taka sama: kipiąca energią i głodna nowych doświadczeń, a zarazem niepewna siebie, zlękniona. Przywiązana do  rodziców, a jednocześnie coraz bardziej nimi rozczarowana.

Resztę recenzji Łukasza Muszyńskiego przeczytacie TUTAJ.


Koło udręki (recenzja filmu "Moebius", reż. Kim Ki-duk)

Jeśli w trakcie oglądania filmu dramatycznego zaczynacie zastanawiać się, czy przypadkiem nie miała to jednak być komedia, ewidentnie coś jest nie tak. Kim Ki-duk już od jakiegoś czasu jechał po równi pochyłej – choć zdania co do tego, kiedy konkretnie zaczął się jego upadek, są podzielone (według niżej podpisanego szczytem drogi twórczej koreańskiego twórcy jest "Pusty dom"; potem jego forma drastycznie się obniża). Jeśli "Pietą" reżyser dostarczył już naprawdę solidnych argumentów na swoją artystyczną dewaluację, to w "Moebiusie" idzie za ciosem i wyprowadza samobójczy nokaut.



Fabuła skomponowana jest z typowych klocków, których przestawianiem zajmuje się reżyser od dawna. W centrum pozostaje święta trójca: seks, przemoc, dalekowschodnia ezoteryka. Punkt wyjścia jest równie prosty co absurdalny: kobieta podejrzewa męża o zdradę i w pokrętnym akcie zemsty kastruje własnego syna. Podobne dramatyczne gesty są u Kim Ki-duka na porządku dziennym, więc nie należy się szczególnie dziwić. W lepszych czasach jednak ów groteskowy akt zostałby przez reżysera odpowiednio wygrany, twórca wyciągnąłby z niego dramaturgiczne wnioski. Tym razem jednak Kim zaczyna z wysokiego C i nie ma zamiaru spuścić z tonu. Zamiast odizolować, wyróżnić przerażający gest kobiety, twórca usiłuje jeszcze podbić stawkę. W rezultacie "Moebius" jest jedynie wiązanką podobnych ekscesów, z których jeden jest bardziej groteskowy od drugiego. Bohaterowie wikłają się w kolejne sadomasochistyczne relacje, odnajdując przyjemność seksualną w bólu, ale po jakimś czasie jest się już całkowicie znieczulonym na te atrakcje. "I co jeszcze?" – to pytanie, które raz za razem będziecie słyszeli w swojej głowie podczas seansu.
 


W świecie filmów Koreańczyka wszystko zawsze pisane było wielką literą, nawet jeśli fundamentem jego filozofii jest buddyjska powściągliwość. Tym razem reżyser całkowicie rezygnuje z dialogów, ale wielka litera mimo to zostaje na swoim miejscu. U Kim Ki-duka słowa są bowiem zbędne – podobnie jak psychologiczne motywacje. To świat wielkiej przypowieści, gdzie wystarczą symbole i metafory – szkoda, że ciosane tak ciężką ręką. Eros i Tanatos trzymają się za ręce, freudyzmy wychodzą z szafy, w szufladach bohaterów obok pistoletów leżą egzemplarze "Wielkiego Gatsby'ego", a w figurce Buddy ukryty jest nóż. Jest jeszcze enigmatyczny tytuł – czyżby nawiązanie do słynnej wstęgi Möbiusa? Cóż, pasuje to do historii, w której postacie zamieniają się miejscami: prześladowcy stają się prześladowanymi, ofiary – oprawcami. Reżyser rozpina swoich bohaterów na kole udręki samsary, każąc im powtarzać w nieskończoność warianty ekscesów, których ofiarami padają, zmuszając do przeglądania się w krzywym zwierciadle. Historia zawija się tu w pętlę, która skręca karki protagonistom.

Resztę recenzji Jakuba Popieleckiego znajdziecie TUTAJ.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones