Relacja

T-MOBILE NOWE HORYZONTY: M jak Michael, M jak Melissa

autor: /
https://www.filmweb.pl/article/T-MOBILE+NOWE+HORYZONTY%3A+M+jak+Michael%2C+M+jak+Melissa-87369
Michael Madsen to jeden z filarów mojego dzieciństwa. Nie potrafię wyobrazić sobie filmowego pejzażu lat 90. bez niego. Bez jego lakonicznych proroctw na temat czyjegoś rychłego zgonu i bez spojrzenia, którym w mgnieniu oka zamroziłby flaszkę spirytusu.

Na pytanie, dlaczego wybrałem się na meksykański obraz pod proroczym tytułem "Nieszczęście", nie znalazłem dotąd logicznej odpowiedzi. Festiwalowy opis zapowiadał film o starym człowieku, który najpierw "budzi się w ciemnym pokoju", potem zaś, słysząc nawoływanie do rewolucji, wychodził na ulicę i "przygląda się nijakim twarzom przechodniów i nieciekawemu życiu". I wiecie co? Dokładnie tak było. Siostro, nosze!

Odrobinę ukojenia znalazłem jednak na innych pokazach. Niezłym erzacem porannej kawy okazał się mockument "Być jak Michael Madsen" Michaela Mongillo, oczekiwania spełnił również długo oczekiwany "Jesteś Bogiem" Leszka Dawida (recenzję autorstwa Joanny Ostrowskiej przeczytacie TUTAJ), a także konkursowa "Francine" Melanie Shatzky i Briana M.Cassidy’ego.

Dorwać Danta

Michael Madsen to jeden z filarów mojego dzieciństwa. Nie potrafię wyobrazić sobie filmowego pejzażu lat 90. bez niego. Bez jego lakonicznych proroctw na temat czyjegoś rychłego zgonu i bez spojrzenia, którym w mgnieniu oka zamroziłby flaszkę spirytusu. Bez apodyktycznego Jimmy’ego z "Thelmy i Louise", psychopatycznego Mr. Blonde’a z "Wściekłych psów" i zwalistego Prestona z "Gatunku". Jego postaci były wypadkową bohaterów Jamesa Cagneya i Bruce’a Willisa, którzy wypili o jednego drinka i pociągnęli za spust o raz za dużo. W mockumencie "Być jak Michael Madsen" aktor próbuje zdyskontować własną sławę, a jednocześnie ją wykpić. I nawet nie przeszkadza mu specjalnie fakt, że nie ma czego dyskontować i z czego kpić.  

Film był kręcony w 2006 roku, gdy w portfolio aktora czołowe miejsce zajmowały takie hity jak "Ząb i pazur", "Maszyna do zabijania", "W paszczy krokodyla" i "Niewidzialny morderca", a rocznie Madsen zaliczał 20-30 planów. Jak to jednak słusznie zauważył w swojej recenzji kolega po piórze Bartosz Czartoryski, "akcja filmu rozgrywa się w alternatywnym świecie, w którym Michael Madsen jest hollywoodzką gwiazdą pierwszej wielkości". I zamiast stawiać sobie pomnik, jak w koszmarnie dętej "Francophrenii" uczynił to James Franco, Madsen kreuje siebie jako figurę symboliczną. Zaś film Michaela Mongillo to nie zawsze celna, lecz nakręcona z pazurem satyra na Fabrykę Snów – zarówno na hipokryzję i obłudę celebrytów, jak i na próbujących skraść im odrobinę sławy paparazzich.  

Tę pierwszą grupę reprezentuje rodzeństwo Madsenów – Michael i Virginia, którzy z autoironii uczynili swój największy atut. Przedstawicielem drugiej jest reporter brukowca Billy Dant, który oskarżając Madsena o morderstwo statystki, staje się celem jego wyrafinowanego kontrataku. Jest jeszcze trzecia "kasta", osądzana być może najsurowiej. To niezależni filmowcy, wynajęci przez gwiazdora do śledzenia Danta – młode wilki z frazesami o suwerenności sztuki na ustach. "Wszyscy dokumentaliści chcą w końcu nakręcić dużą fabułę w Hollywood" – mówi ten w największym stopniu pozbawiony złudzeń.



Dant wydaje się kluczowym elementem tego filmowego dowcipu. Język ciała i mimika wcielającego się w niego Jasona Alana Smitha przywodzą na myśl Toma Cruise’a. Postać łączy w sobie role demiurga i kozła ofiarnego hollywoodzkiego systemu, uświadamiając przebieg wszelkich medialno-filmowych sprzężeń zwrotnych. Na tle Smitha blado wypada nawet sam Madsen – ikona typecastingu, aktor zbyt słaby warsztatowo, by udźwignąć wymagającą konwencję mockumentu.

To zresztą w równym stopniu problem reżysera. Istotą gatunku, który w swoim filmie uprawia, jest równowaga między kinem faktu a jego iluzją. W filmie Mongillo wychodzą jednak na wierzch szwy: aktorzy są nadekspresyjni, a naddatek fabularnych atrakcji wypacza sens całego żartu. Nie zaradzi temu nawet Michael Madsen. Ojciec trzech synów, mąż trzech żon. Facet, który zrobi porządek ze światem. Czy nam się to podoba, czy nie.  

Masz na imię Francine

"Francine" Melanie Shatzky i Briana M.Cassidy’ego to imponujący monodram laureatki Oscara (za "Fightera") Melissy Leo. Kamera przywiązuje się do jej bohaterki już w pierwszej scenie i nie opuszcza jej aż do listy płac. Budowanie z kobietą więzi daje podczas seansu najwięcej satysfakcji, choć wymaga sporego wysiłku. A że twórcy nie spieszą się z odzieraniem bohaterki z tajemnicy, nie mamy nawet pewności, czy ów wysiłek będzie wynagrodzony.  

Francine wzięła właśnie ostatni prysznic w stanowym zakładzie karnym. Szuka zajęcia gdzieś na głębokiej, amerykańskiej prowincji. Znajduje pracę w sklepie zoologicznym, potem w miejscowej stadninie, w końcu – u weterynarza. Wiemy o niej tyle, co nic: że jest nieśmiała i lubi zwierzęta (pasja ta ma zresztą dość neurotyczny wymiar i chyba mało wspólnego z empatią doktora Dolittle). Próby nawiązania kontaktu z ludźmi kończą się niepowodzeniem albo rozczarowaniem. Świat wyciąga do niej rękę, ale bohaterce nie spieszy się, żeby skorzystać z czyjejś pomocy. Dookoła Ameryka, na którą od niedawna mamy modę w kinie niezależnym – brudna, niegościnna, mało fotogeniczna. Żaden tam przedsionek piekieł, ale też nie bramy niebios.   

Shatzky i Cassidy nie prowadzą nas za rękę z punktu A do punktu B. Ich film nie ma wyraźniej linii dramaturgicznej: ani nie odkrywa zbyt wielu kart z przeszłości bohaterki, ani  nie ustanawia jej żadnego wyraźnego celu, być może poza ponowną stabilizacją w lokalnej społeczności. I wydaje się, że ascetyczna i surowa forma filmu dość klarownie odzwierciedla percepcję Francine – kobiety trwającej w permanentnym stanie zawieszenia i bezdecyzyjności.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones