Relacja

T-MOBILE NOWE HORYZONTY: Punk's not dead

autor: , /
https://www.filmweb.pl/article/T-MOBILE+NOWE+HORYZONTY%3A+Punk%27s+not+dead-106522
Wielkie oglądanie filmów we Wrocławiu trwa w najlepsze. Jakub Popielecki postanowił sprawdzić, w jakiej formie jest Lukas Moodysson, i obejrzał świetne "We Are the Best". Michał Walkiewicz natomiast zmierzył się z kolejnym konkursowym tytułem, "Moim ślepym sercem" Petera Brunnera.

Nie zadzierać z dziewczynami (recenzja filmu "We Are the Best", reż. Lukas Moodysson)

Po okresie obyczajowo i estetycznie rozszalałych eksperymentów w rodzaju "Kontenera" i "Dziury w sercu" Lukas Moodysson wraca swoim najnowszym filmem do stylu, w jakim rozpoczynał karierę. Podobnie jak zrealizowane 16 lat temu "Fucking Amal", "We Are the Best" przynosi niezwykle celny portret niedoli okresu dojrzewania. Szwedzki reżyser jak mało kto zdaje się umieć uchwycić ten moment, w którym wielka niewiadoma dorosłej przyszłości powoli zaczyna nabierać kształtów.



Moodysson opiera swoją historię na znajomym schemacie. Dwie szkolne outsiderki postanawiają założyć zespół punkowy – znajdują trzecią towarzyszkę, pokonują szereg przeciwności na swojej drodze i w finale mogą wreszcie zagrać pierwszy koncert. Ale konwencja "filmu o początkującej grupie muzycznej" dostarcza twórcy zaledwie szkielet, który może swobodnie obudowywać tym, co go interesuje. A nie jest to mechanika fabuły i tak zwane "perypetie". Brak w "We Are the Best" jakichś szczególnych dramaturgicznych wybojów, są za to wiarygodnie oddane realia (Szwecja lat 80.) i akcent położony na pogłębienie charakterów. W rezultacie najnowszą propozycję Moodyssona ogląda się trochę jak dokument, przegląd najważniejszych momentów z kilku miesięcy życia pewnej pary 13-letnich uczennic. To kino totalnie niepozorne, ale zarazem absolutnie mistrzowskie. Aż prosi się o słowo "wirtuozerskie", ale kłóci się ono z wymową i tonem całości. Punk jest tu nie tylko na tapecie, jego duch czuje się w lekkiej, bezpretensjonalnej realizacji. Minimum środków, maksimum efektu.



Kluczem do sukcesu filmu jest obsada. Moodysson świetnie prowadzi swoje dwie młodociane aktorki. Mira Barkhammar i Mira Grosin wcielają się w Bobo i Klarę z taką łatwością, jakby grały same siebie. To odpowiednio skontrastowane bohaterki: pierwsza jest bardziej zamknięta w sobie i wycofana, druga – ekstrawertyczna i wyszczekana. Pierwsza mieszka samotnie z matką, druga żyje wśród rozkrzyczanych rodziców i rodzeństwa. Mimo tych różnic dziewczyny tworzą wspólny front. Razem nie chcą uwierzyć w pogłoski o tym, że punk się skończył, razem walczą z własnymi fryzurami, by były bardziej nastroszone, wreszcie razem decydują się stworzyć kapelę (mniejsza o to, że nie potrafią grać na żadnych instrumentach). Reżyser pokazuje ich życie w serii scenek rodzajowych: a to kłótnia na szkolnej stołówce, a to niezręczna przygoda z alkoholem, a to spięcia z dorosłymi. Jest też wątek miłosnego trójkąta – chyba najbliższy klasycznym scenariuszowym wymogom generowania konfliktów. Moodysson jednak ogrywa go bardzo subtelnie, bez zbędnego melodramatyzowania. Daje nam też uroczo trafny portret pierwszej niby-randki (odbywającej się pod przykrywką "wspólnego słuchania płyt"), gdzie dłonie już się dotykają, ale oczy jeszcze wędrują nieśmiało po zakamarkach ścian i sufitu. W centrum filmu pozostaje jednak przyjaźń Klary i Bobo oraz ich wspólna walka ze światem.

Resztę recenzji Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ.


Worek kości (recenzja filmu "Moje ślepe serce", reż. Peter Brunner)

Powracają w filmie Petera Brunnera ujęcia fabrycznej hali, dziwacznej maszyny wprawiającej w ruch stalowe ostrza oraz zbliżającej się do niej męskiej dłoni. Kojarzące się z estetyką japońskiego mistrza cyberpunku, Shinyi Tsukamoto, obrazy pokazują destrukcję ciała, lecz owa destrukcja nie jest na ekranie wyłącznie fetyszem. To akt buntu przeciwko ułomności ciała, przeciwko kruchości tkanek i narządów. Przyspieszenie nieuniknionego.

Bohater, mieszkający z matką Kurt, ma przeciw czemu się buntować. Od urodzenia cierpi na zespół Marfana – chorobę genetyczną wywołującą zaburzenia pracy serca i płuc, prowadzącą najczęściej do ślepoty. Ten ostatni objaw, jak się domyślamy, uniemożliwia bohaterowi podróż do Los Angeles i wymarzoną pracę w oceanarium. Lecz czy to właśnie rozczarowanie jest przyczyną, dla której Kurt zabija swoją matkę – kobietę o równie zdegradowanym ciele, ukrywającą łysą głowę pod kolejnymi perukami? Brunner nie odpowiada na to pytanie, w jego frenetycznej, rozedrganej historii liczy się tylko ruch Kurta ku otchłani. Po zamordowaniu matki bohater zamieszkuje w ośrodku dla niepełnosprawnych, ale i to miejsce szybko opuszcza. Dopiero spotkanie nastoletniej uciekinierki Conny i wspólne wynajęcie mieszkania pozwalają mu rozpocząć swoją małą autodestrukcję: teraz Kurt, z dala od ciekawskich oczu, będzie mógł testować wytrzymałość swojego ciała i grać z chorobą na własnych warunkach.

Rebelia bohatera nie ma u Brunnera heroicznego wymiaru. Nie jest to też świat, w konfrontacji z którym ktokolwiek wychodzi obronną ręką. Całość nakręcona została w czerni i bieli, z podbitym kontrastem. Ludzie duszą się w klaustrofobicznych, zasyfionych przestrzeniach, miotają w konwulsjach, krzyczą i plują, nakręcając spiralę autoagresji. Za interludia służy nihilistyczny monolog z offu, w którym wątpliwej jakości publicystyka spotyka się z wątpliwej jakości poezją. Narrator odczytuje traktat o ludzkiej duszy, a jednocześnie mówi o niewidzialnych dla społeczeństwa ofiarach zespołu Marfana. Niestety, rzeczone narracje znoszą się wzajemnie, zaś obraz staje w dziwacznym, gatunkowym rozkroku. Jest to o tyle bolesne, że całość mogłaby w zasadzie obyć się bez komentarza – szalejący po ekranie Christos Haas ma tyle aktorskiej energii i artystycznej werwy, że scenariusz jest mu właściwie niepotrzebny.

Resztę recenzji Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones