Artykuł

Telewizja na ławie oskarżonych

autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Telewizja+na+%C5%82awie+oskar%C5%BConych-94938
Telewizja stała się w oczach reżyserów diabłem wcielonym, demoniczną maszynerią mentalną. Rozbijając iluzję telewizji, kino zapewnia sobie alibi na produkowanie własnych fantazmatów – to mały ekran jest kłamcą, a my, filmowcy, to kłamstwo unaoczniamy.

Dla teoretyków filmu iluzja była na przemian wielką heroiną i czarnym charakterem. Najpierw gloryfikowana jako potężna siła wyróżniająca i definiująca kino, później traktowana z nieufnością jako narzędzie ideologiczne, zawsze jednak darzona niezwykłą atencją i wnikliwie analizowana jako źródło podejrzanej i wstydliwej przyjemności.

W klasycznym tekście "Dusza kina" filozof i socjolog Edgar Morin opisał mechanizmy rządzące filmową iluzją – projekcję-identyfikację prowadzącą do utożsamienia się z postaciami na ekranie, a w konsekwencji uczestnictwo uczuciowe. Lata 60. i 70. przyniosły narodziny psychoanalitycznej myśli filmowej, której czołowi przedstawiciele – m.in. Jean-Louis Baudry czy Christian Metz – twierdzili, że kino i jego iluzja to przede wszystkim maszyneria mentalna, która polega na rozbudzeniu potrzeb widza i natychmiastowym ich zaspokojeniu w celu maksymalizacji zysków.

Istnieją oczywiście filmy, które celowo rozbijają rzeczoną iluzję. Niektórzy twórcy zwracają w ten sposób uwagę na polityczne uwikłania mechanizmów rządzących kinem (celował w tym zwłaszcza Jean-Luc Godard), inni paradoksalnie podkreślają ogromną moc filmowej iluzji (jak Francois Truffaut w "Nocy amerykańskiej"), jeszcze inni sprowadzają kino do czystego i absurdalnego aktu kreacji ("Święta góra" Alejandro Jodorowsky’ego).

Nie umknęło jednak uwadze wielu filmowców, że w XX wieku pojawiło się jeszcze jedno medium dystrybuujące iluzję – na większą skalę, a może nawet z bardziej kosmatymi intencjami i niebezpiecznie ogłupiającym efektem. Telewizja – bo o niej mowa – stała się w oczach reżyserów diabłem wcielonym, demoniczną maszynerią mentalną wyjętą z rozważań Metza czy Baudry’ego. Rozbijając iluzję telewizji, kino zapewnia sobie alibi na produkowanie własnych fantazmatów – to mały ekran jest kłamcą, a my, filmowcy, to kłamstwo unaoczniamy.

Iluzja prawdy

Kino bardzo często bierze na celownik pozorowaną prawdę telewizji, opartą na jej rzekomo bezpośredniej rejestracji rzeczywistości, relacjonowaniu wydarzeń na żywo, na gorąco, teraz i natychmiast - zanim zdążą ostygnąć i przejść we władanie kłamliwych manipulacji. Fałsz tego rodzaju wyobrażeń sugeruje już w pierwszych ujęciach znakomitej "Sieci" Sidney Lumet. Oglądamy zmultiplikowane ekrany telewizyjne, z których dobiega niezrozumiały bełkot; zamiast czytelnej informacji – szumy, zlepy i ciągi. Następnie Lumet wprowadza sekwencję ujęć przedstawiających budynki sieci telewizyjnych – filmowane w żabiej perspektywie, uosabiające groźny, monumentalny i nieprzejrzysty system, zapowiadające ostrą satyrę z pogranicza realizmu i groteski.


"Sieć"

Systemem rządzi oczywiście imperatyw ekonomiczny – szefowie podejmują decyzje pod presją akcjonariuszy, traktując wyniki oglądalności jak wyrocznię delficką. Władze telewizji nie odpowiadają przed widzami, lecz biznesem, niewidzialną ręką rynku, wykazem zysków i strat. Lumet ukazuje prozaiczność tego mechanizmu, a jednocześnie jego ekspansywność i wszystkożerność – nawet prawda o telewizyjnej manipulacji wygłaszana na żywo w porze największej oglądalności staje się integralną częścią programu. W myśl teorii socjologa Ervinga Goffmana, kulisy okazują się częścią spektaklu.

Znamienne, że stara gwardia telewizyjna w "Sieci" – zwłaszcza szef działu newsów Max Schumacher (William Holden) – wciąż wspomina stare, dobre czasy, kiedy na małym ekranie królowały etos i prawda. Ironia Lumeta polega jednak na tym, że nigdy tej przeszłości nie widzimy – nie jest nam nawet dane zobaczyć zdjęć, które z rozrzewnieniem komentują bohaterowie. Tak jakby reżyser sam nie wierzył w owe mityczne, stare dzieje, kiedy było lepiej, a potem przyszli źli ludzie i wszystko popsuli.

W tym kontekście ciekawy dialog z filmem Lumeta nawiązali Robert Redford i George Clooney. "Quiz Show" w reżyserii Redforda rozpoczyna się podobnym ujęciem, co "Sieć" – oglądamy budynek telewizji, znów sugerujący nieprzenikniony i potężny system. Reżyser odsłania kulisy autentycznego skandalu, snując historię teleturnieju ustawianego przez producentów, aby kreować, a następnie spełniać pragnienia widowni. Rzecz dzieje się w latach 50., podczas gdy "Sieć" pod koniec lat 70. (twórcy nie mówią tego wprost, ale bohaterowie wspominają o recesji, a wówczas Stany Zjednoczone dotknął kryzys finansowy) – to każe wątpić w piękną przeszłość telewizji, do której wzdycha bohater Holdena.


"Good Night And Good Luck"

W "Sieci" pojawia się nazwisko Eda Murrowa – legendy amerykańskiej telewizji, człowieka, który u jej zarania stoczył walkę z senatorem McCarthym. "Good Night and Good Luck" Clooneya, gdzie oglądamy bój legendarnego dziennikarza (David Strathairn) z polującym na komunistów senatorem, zdaje się potwierdzać słowa Schumachera. Murrow, jego wydawca (sam Clooney) i reszta zespołu to etosowi dziennikarze, którzy rzucają wyzwanie władzy i nie ustają w krytycznym komentowaniu jej posunięć.

Jednak telewizja już wówczas nosiła w sobie zalążek nowotworu, który Lumet i Redford obserwują w kolejnych fazach rozwoju. Murrow musi spłacać haracz reklamodawcom i przeprowadzać wywiady z gwiazdami, szefowie niby pozwalają na kontrowersyjne audycje, ale w końcu zwalniają dziennikarza. W monologu będącym klamrą filmu Murrow ubolewa nad degrengoladą telewizji, która zamiast analizować kluczowe problemy współczesnego świata, ucieka w eskapizm i rozrywkę.

Iluzję prawdy, którą sprzedaje telewizja, świetnie podsumowuje Christof (Ed Harris) – twórca tytułowego reality show w znakomitym filmie Petera Weira "Truman Show". Christof mówi na początku filmu o fałszu, który rzekomo czujemy, gdy oglądamy fikcyjne historie odgrywane przez aktorów. Jego show zaś to ni mniej, ni więcej, tylko samo życie i autentyczne emocje, z którymi widzowie utożsamiają się, szukając w nich pocieszenia.

Weir bezlitośnie obnaża hipokryzję Christofa, dekonstruując fantazję kolportowaną przez reality show. Truman Burbank (Jim Carrey) żyje w przeświadczeniu, że wszystko wokół niego jest prawdziwe, a tymczasem otacza go szyta grubymi nićmi propaganda amerykańskiego snu. Żona, dom z ogródkiem, biurowa praca – spokojne życie na przedmieściach, ale ze sztucznymi dekoracjami, zużytymi fabularnymi kliszami oraz aktorami odgrywającymi rodzinę i przyjaciół Trumana.


"Truman Show"

Wszystko oczywiście po to, aby zahipnotyzować widzów i zarabiać pieniądze – w reality show Christofa aż roi się od kuriozalnego product placement. Film Weira pozornie wciąga nas we voyerystyczną zabawę, ale Trumana podglądamy ze świadomością, że "nadzieja, radość i inspiracja", jaką według Christofa niesie ludziom jego program, podszyta jest obrzydliwą manipulacją.

Iluzja sukcesu


Opisując fenomen gwiazd filmowych, krytyk, filozof i socjolog Roger Caillois stwierdził, że widownia utożsamia się z gwiazdą, doświadcza jej sukcesu per procura i kompensuje tym samym braki we własnym życiu. Podobny mechanizm można zaobserwować w telewizji – gwiazdami stają się wszakże zwycięzcy teleturniejów czy reality shows, którym kibicują miliony przed odbiornikami.

Ten wątek przewija się w niemal wszystkich filmach poświęconych telewizji. W "Sieci" Howard Beale (Peter Finch) – telewizyjny prezenter, który wieść o zwolnieniu przypłacił emocjonalnym rozchwianiem, a potem dostał swoje własne show – przybiera pozę mesjasza i proroka, prowokując widownię do buntu. Śledzący program Max Schumacher wygląda w pewnym momencie przez okno i widzi sąsiadów otwierających okna, by wykrzyczeć powtarzaną przez Beale’a frazę: "Mam już tego dość, nie zniosę tego więcej!". W scenie, która płynnie przechodzi od realizmu do satyrycznego wyolbrzymienia, kilka pojedynczych głosów zamienia się w chór telewidzów, którzy identyfikują się z kontrolowanym przez producentów gniewem Beale’a.

Widownia ustawionego teleturnieju w "Quiz Show" przyklaskuje triumfatorowi Herbertowi Stemple’owi (John Turturro), którego producenci forsują jako everymana – rzekomy dowód na to, że każdy Kowalski i Nowak (tudzież Smith i Jones) może odnieść sukces. W "Truman Show" oglądamy widzów kibicujących Trumanowi Burbankowi, którzy płaczą i śmieją się pod dyktando reżysera Christofa – umiejętnie dozującego sukcesy i porażki Trumana, pilnującego jednak, aby tych pierwszych było zdecydowanie więcej.


"Quiz Show"

Z wielkim rozmachem pokazał rzeczony mechanizm Danny Boyle w "Slumdogu. Milionerze z ulicy". Triumf pochodzącego ze slumsów Jamala (Dev Patel) w "Milionerach" śledzi pół narodu – a zwłaszcza reprezentanci niższych klas społecznych. W serii efektownych ujęć widzimy oszalałych z radości rodaków Jamala, którzy traktują sukces kogokolwiek z ich środowiska jako własne zwycięstwo.

Film Boyle’a nie jest bynajmniej krytycznym filmem na temat ideologicznej manipulacji, w której iluzoryczny sukces ma stłumić refleksję nad socjoekonomicznymi uwarunkowaniami biedy. Obok melodramatycznej narracji znać w nim jednak nutkę ironii wymierzonej w telewizję oraz największy indyjski przemysł produkujący fantazmaty miłości i sukcesu – Bollywood.

Iluzja dystansu

Paradoks telewizji, którego kino dotykało i dotyka nader często, polega również na tym, że identyfikacji z jej przekazem towarzyszy wrażenie dystansu. Oglądamy reality shows, teleturnieje czy interwencyjne reportaże, ale siedzimy przecież wygodnie w fotelach, jesteśmy świadomi własnego położenia i kontrolujemy swoje myśli, reakcje i emocje. Wielu reżyserów podkreśla jednak w swoich filmach, że to tylko złudzenie – to nie pies macha ogonem, lecz ogon psem.

W "Fargo" Joela i Ethana Coenów wątek telewizji jest poboczny, ale niezwykle istotny. Gaear Grimsrud (Peter Stormare) – psychopata doskonały, zło absolutne – tępo wpatruje się w kolejny odcinek telenoweli, by za chwilę, jakby przedłużając tę czynność, zabić siekierą swojego wspólnika Carla Showaltera (Steve Buscemi). Z kolei Jean Lundegaard (Kristin Rudrud) nie reaguje w porę na widok bandytów wdzierających się do domu, bo przed chwilą jej wzrok przykuwał kulinarny program telewizyjny. Według filmoznawczyni Eriki Rowell bracia Coen krytykują tutaj społeczeństwo uzależnione od telewizyjnej iluzji, która coraz bardziej przesłania rzeczywistość.

Telewizja wpływa nie tylko na percepcję, ale również na ciało. Widzowie kibicujący Trumanowi, buntujący się wraz z Bealem czy oklaskujący triumfy Jamala i Stemple’a charakteryzują się niepokojąco podobnym językiem ciała – wznoszą ręce w geście zwycięstwa, skaczą z radości, rzucają się sobie w ramiona. Identyczne emocje, identyczne zachowania, identyczni ludzie. Zaprogramowana reakcja na spreparowaną przez producentów iluzję. Kopie odsyłające do oryginału, który nie istnieje – jak symulakra w myśli filozofa Jeana Baudrillarda.

Kino-prawda

Jeśli ktoś zaproponował najbardziej przerażającą wizję ciała ulegającego metamorfozie pod wpływem telewizji, to oczywiście David Cronenberg w "Wideodromie", gdzie korpus Maxa Renna (James Woods) stapia się z odbiornikiem telewizyjnym. Wizja Cronenberga daje pesymistyczną odpowiedź na pytanie, czy możliwe jest wyzwolenie się spod jarzma iluzji. Przesadnym optymizmem nie grzeszą także Lumet, Redford ani Clooney. Tylko Weir pozwala Trumanowi uciec z kłamstwa, w którym spędził całe dotychczasowe życie – tyle że musi poprowadzić go za rękę, zaś puenta nie pozostawia złudzeń co do dalszych rządów telewizji.


"Wideodrom"

Wszystkie zarzuty stawiane przez filmowców telewizji można również wielokrotnie odnieść do kina – X Muza też mami widzów fantazjami, iluzjami i kłamstwami, często uwikłanymi ideologicznie. A jednak to telewizja jest często kozłem ofiarnym, zaś autorzy filmów traktujących o jej cieniach (blasków jakoś nie widać) przyjmują rolę śledczych, którzy ujawniają obiektywną prawdę. W "Sieci" autorytet filmu buduje narrator (prawda, że nieco ironiczny, ale to ironia wymierzona w telewizję); w "Quiz Show" – prowadzący śledztwo uczciwy prawnik (Rob Morrow); w "Good Night and Good Luck" – miękka, nostalgiczna narracja o złotych latach dziennikarstwa.

Ciekawe, że w dobie artystycznych osiągnięć telewizyjnych seriali brakuje produkcji, które w rewanżu poddałyby wnikliwej krytyce, dajmy na to, hollywoodzkie kino. Może jeszcze wektor się odwróci i to kino zasiądzie wreszcie na ławie oskarżonych, a telewizja przyodzieje szaty prokuratora?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones