Wywiad

Wiem, co się podoba ludziom - mówi Piotr Fudakowski

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Wiem%2C+co+si%C4%99+podoba+ludziom+-+m%C3%B3wi+Piotr+Fudakowski-28934
Peter Fudakowski - Anglik o polskich korzeniach. Jego rodzice wyjechali z Polski po wojnie. Z wykształcenia ekonomista, z zawodu producent filmowy. Mieszka w Londynie, wybudował również dom Kościeliku koło Zakopanego, gdzie przyjeżdża kilka razy w roku. Znana jest jego powszechna miłość do Tatr, które z pasją fotografuje. Wyprodukowany przez niego "Tsotsi" w reżyserii Gavina Hooda otrzymał w tym roku Oscara dla najlepszego filmu zagranicznego.


Filmweb: Powieść Athola Fugarda na podstawie której powstał "Tsotsi" cieszy się w Afryce ogromną popularnością. Kiedy projekt trafił w pana ręce, okazało się, że prace nad nim trwają już od prawie 20 lat. Dlaczego przez tak długi okres nie można było zrealizować tego filmu?
Peter Fudakowski: Scenariusze powstałe w oparciu o powieść Fugarda to były wizje amerykańskich producentów, którzy wyobrażali sobie, że mogą zrealizować tak trudny temat z perspektywy Nowego Jorku. Starali się być tak maksymalnie wierni książce, że tekst sprawiał wrażenie skostniałego i nikt nie chciał w to inwestować. Sposób przełożenia na film świetnie napisanej powieści nikogo nie pociągał, zwłaszcza ludzi w RPA. W ciągu 20 lat powstawały różne wersje scenariusza, ale dopiero kiedy poprosiliśmy Gavina Hodda o współpracę, cały projekt zaczął nabierać właściwych kształtów. Gavin urodził się w RPA, ale kształcił się w Anglii i w Los Angeles w szkole filmowej. Dzięki temu świetnie rozumiał lokalne realia Johannesburga i potrafił połączyć ze sobą dwie tak różne kultury.


Czy początkowo brał pan pod uwagę jeszcze jakiegoś reżysera?
Nie, wybór od razu padł na Gavina. Poprosiłem, żeby napisał pierwszą wersję, zanim jeszcze kupiłem prawa do książki. Postanowiłem zaryzykować. Powiedziałem Gavinowi, że jeśli jego scenariusz będzie dobry, wtedy będziemy się martwić o prawa.

Film w wielu miejscach odbiega od książki, nie jest jej wierną adaptacją. Wspólnie z reżyserem postanowił pan przenieść czas akcji z lat 50. ubiegłego wieku do współczesności. Jak wiele było tych zmian i czym były one podyktowane?
Chodziło o koszty, ale również o to, aby spod politycznej historii wydobyć emocje. Możliwe, że ten film nie mógł powstać przez tyle lat, bo ludzi nie interesuje polityka i apartheid. Dla nas w całej historii najważniejszy był wątek zbawienia głównego bohatera, bo to jest uniwersalne i dociera do każdego człowieka. Gavin postanowił również wprowadzić do scenariusza rodziców dziecka, którzy odegrali w filmie dużą rolę, chcąc pokazać, że konflikt, który oglądamy na ekranie nie ma związku z kolorem skóry. Zmienił też zakończenie, w oryginale Tsotsi ginie, ratując dziecko, które porwał.

To była pańska decyzja czy reżysera?
To była decyzja publiczności. Pokazywaliśmy "Tsotsi" na trzech kontynentach. Nasi widzowie zgodnie twierdzili, że to świetny film, ale jak można na końcu zabijać głównego bohatera. Czułem, że coś jest nie tak, że większość chciałaby, aby zakończenie było optymistyczne. W końcu reżyser dał się przekonać.

Czy natychmiast po przeczytaniu scenariusza wiedział pan, że taki film się sprzeda?
Wiem, co się podoba ludziom, to jest mój zawód. Producent szuka historii uniwersalnych, które będą zrozumiałe dla widzów na całym świecie, a historia zbrodniarza, który odnajduje w sobie człowieczeństwo, świetnie nadawała się na film. Filmy emocjonalne biją wszystko, akcję, efekty specjalne, fantasy.
Jednocześnie głos wewnętrzny ostrzegał mnie, że tak poważny temat może okazać się zbyt przygnębiający. Przez moment się wahałem. Wtedy postanowiliśmy z Gavinem pojechać do RPA. Zastanawiając się nas ścieżką dźwiękową filmu, trafiliśmy na muzykę kwaito. Muszę przyznać, że nie słyszałem jeszcze muzyki z taką energią, rytmem. Nagle wszystkie światełka się zapaliły. Okazało się, że wiem, jak to zrobić. Zrozumiałem, że muzyka wywodząca się ze slumsów i okrutna rzeczywistość połączona z historią młodego chłopaka da widzom to, czego oczekują, a jednocześnie nie będzie to ponura opowieść.

"Tsotsi" okazał się jednym z najgłośniejszych filmów ubiegłego roku. Obraz zdobył mnóstwo prestiżowych nagród, na koniec zgarniając również Oscara. Czy popularność pańskiego filmu przełożyła się na zainteresowanie kinem z RPA?
Bez wątpienia, nagle wszyscy jeżdżą do RPA, szukają tematów, chcą tam kręcić filmy. To naprawdę piękny kraj, można powiedzieć, że to "pierwszy świat otoczony trzecim" i dobre miejsce do robienia filmów. RPA było przez wiele lat odcięte od świata przez politykę apartheidu. Teraz obserwujemy rozkwit tamtejszej twórczości reprezentującej naprawdę światowy poziom. Tam jest wielu utalentowanych ludzi, którzy mogą coś ciekawego pokazać.

Zamierza pan wyprodukować coś w Polsce? W latach 90. pracował pan przy produkcji filmu "Prowokator" Krzysztofa Langa, ale podobno pańskie doświadczenia były negatywne.
Powiedzmy, że nie do końca pozytywne. Zrozumiałem, że w Polsce podejście do filmu jest specyficzne, tu reżyser jest panem i decyduje o wszystkim. A ja wiem, że najlepsze kino powstaje, gdy wszystko odbywa się na zasadzie współpracy, zwłaszcza z producentem, który ma jakąś wizję całego przedsięwzięcia. W końcu to na nim spoczywa ogromna odpowiedzialność. Ludzie mający doświadczenie w tej branży doskonale wiedzą, jak trudno zrobić film, który na siebie zarobi. To nie tylko kwestia wymyślenia czegoś w samotności, w ciemnym pokoju. Kino to efekt współpracy, nawet jeśli o tym się o tym nie mówi.

Sądzi pan, że w Polsce producent jest wyłącznie od wykładania pieniędzy?
Wielu reżyserów tak uważa. Poza tym brakuje im respektu wobec widzów, nie rozumieją, że ludzie chcą się rozerwać, po prostu obejrzeć coś lekkiego w piątek wieczorem. Idziemy do kina, żeby odciąć się od rzeczywistości, a nie żeby po raz kolejny oglądać szary, realistyczny świat. Kręcąc "Tsotsi", który opowiada przecież o rzeczywistości, planowaliśmy zabawić widza. To nie jest dokument, raczej bajka, ale wielu ludzi odbiera ją jako prawdę. Okazuje się, że czasami sztuka przez swoją uniwersalność jest bardziej wiarygodna od rzeczywistości.
Można oczywiście realizować dokumenty o tragedii społecznej, biedzie, który obejrzy kilkuset widzów, ale kiedy wydaje się na film kilka milionów dolarów, trzeba myśleć innymi kryteriami. To musi się zwrócić.

Powiedział pan w jednym z wywiadów, że oglądając polskie filmy trzeba się zastanawiać, co reżyser miał na myśli.
To nie jest tylko przypadek polskiego kina. Tak samo czuje się czasami na filmach, niemieckich, angielskich czy francuskich. Powinno być odwrotnie, widz podczas seansu ma sobie zadawać pytanie: co się będzie działo dalej.

Znalazł pan już ciekawy scenariusz w Polsce?
Cały czas szukam.

Nie wątpię, że otrzymuje pan mnóstwo tekstów.
Bardzo wiele, ale 99 procent do niczego się nie nadaje. Przysyłają mi je ludzie, którzy na co dzień zajmują się czymś zupełnie innym, a pisanie scenariuszy to dla nich okazyjne przedsięwzięcie. Tekst musi wyjść spod ręki rzemieślnika, bo inaczej nie da się tego czytać. Czasami jest w tym tekście pomysł, ale tak ukryty.... Poza tym scenarzyści często nie chcą współpracować, wnosić poprawek do tekstu. Wydaje im się, że napisali na 200 stronach maszynopisu tak genialną rzecz, że za żadną ceną nie chcę zmienić żadnego szczegółu.

Wynika z tego, że słabe scenariusze to nie jest tylko problem polskiej kinematografii.
Absolutnie nie, ja dostaję teksty z różnych krajów. To szerszy problem. Francuzi kręcą 250 filmów rocznie, a ile z nich pokazywanych jest na świecie? Ile ostatnio mieliśmy okazję widzieć dobrych niemieckich filmów, takich jak "Upadek" czy "Goodbye Lenin"? Myślę o tym, żeby wyprodukować film o komunizmie, w klimacie podobnym właśnie do "Goodbye Lenin". Takie kino polityczne, ale z humorem.

To według pana ciekawy temat?
Najwyższy czas opowiedzieć w ciekawy sposób o komunizmie, bo świat zapomniał już co to jest, zwłaszcza młodzież. Nie można wygłaszać kazań, ale warto opowiedzieć historię z komunizmem w tle, uwypuklając całą tę absurdalność systemu. Absurd tworzy konflikt, a konflikt rodzi ciekawość. Jestem przekonany, że to zainteresuje wielu ludzi. Moje dzieci często pytają mnie jak to było, co się wtedy działo, poza tym uwielbiają oglądać "Misia" Barei.

U nas Bareja przez wielu jest krytykowany.
Naprawdę? Ja myślę, że film może być prosty, nawet prostacki, ale jak jest humor, to przebija wszystko. Emocje i humor. Weźmy "Duże zwierzę" Jerzego Stuhra, on opowiada w tym filmie o czymś ważnym z humorem, to naprawdę wielki talent.

Znana jest pana miłość do Tatr, czy nie myślał pan, żeby zrealizować film w tych plenerach?
Góry są tak piękne, że boję się popaść w kicz i sentymentalizm. Niech to będzie takie moje miejsce odpoczynku, gdzie przychodzą do głowy świetne pomysły. Kiedy jestem w górach, mam niewiele czasu, żeby robić inne rzeczy, więc stale muszę wybierać.
Zaprosiłem Gavina do mojego domu w Kościelisku, tam między innymi pracowaliśmy nad "Tsotsi". Po południu intensywnie przeganiałem go po Tatrach, żeby się trochę wyluzował. Tam jest dobry klimat do pracy.

On by to potwierdził?
No nie wiem... strasznie go wtedy zmęczyłem.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones