Felieton

Zmień kanał

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Zmie%C5%84+kana%C5%82-108762
Kilka tygodni temu po raz pierwszy w życiu odwiedziłem Hollywood, składając tym samym hołd miejscu, które mnie mentalnie wyniańczyło, skrzywiło i sformatowało jednocześnie. Wizyta trwała około sześciu godzin, więc czasu starczyło tylko na najbardziej oczywiste atrakcje, ale nawet dotykanie cementowych odlewów (zaskakująco małych) dłoni wielkich gwiazd nie mogło się równać najbardziej wzruszającej części wyprawy: odwiedzinom w starej księgarni na Hollywood Boulevard, w której zalegają stosy wyprzedanych przez studia scenariuszy i pakietów prasowych, dostępnych za grosze i zbierających kurz.


"UHF"
W jednym z plastikowych kubłów zgromadzono press kity z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych: wytarte teczki, fotosy i materiały promujące ukochany chłam mojego dzieciństwa, od którejś-tam "Akademii policyjnej", poprzez dwie części "Kochanego urwisa", aż po "Policjantki z FBI" i "Super Mario Bros.". Sam fakt, że te pochłaniane przeze mnie głównie na VHS-ie produkcje miały jakichś szefów PR-u i że redagowali oni wielostronicowe dokumenty mające służyć obłaskawianiu krytyki, był dla mnie lekkim szokiem. Nic z tego medialnego szumu nie przedostawało się do Polski mojego dzieciństwa: filmy w typie psiej komedii "Bingo" po prostu pojawiały się, roztaczały swą aurę lepszości, bogactwa i przygody, po czym znikały. To samo dotyczy filmu, którego press kit odnalazłem na samym dnie wspomnianego kubła, a którego tytuł był jak podła podróbka proustowskiej magdalenki, odsyłająca mnie migiem do długich wieczorów na kanapie przed telewizorem marki Blaupunkt: "UHF" Jaya Levey'a, z 1989 roku.

Tak się złożyło, że dokładnie w dniu mojej wizyty w Los Angeles film wszedł do dystrybucji na Blu-rayu w edycji celebrującej ćwierćwiecze premiery, więc postanowiłem wykorzystać ten zbieg okoliczności i sprawdzić, co sprawiło, że dziesięcioletni ja (film był grany w polskiej TV w pierwszej połowie lat 90.) pękałem ze śmiechu i oglądałem rzecz wielokrotnie z kasety. Seans po latach okazał się pod pewnymi względami rewelacją.



"Weird" Al Yankovic, zasłynął przede wszystkim jako parodysta popularnych hitów muzycznych i jako taki święci triumfy do dziś (Michael Jackson był fanem tak zagorzałym, że pozwolił Alowi przerobić "Bad" w "Fat" i "Beat It" w "Eat It", a na rynek wszedł właśnie najnowszy album artysty pt. "Mandatory Fun"). "UHF" był próbą przeniesienia jego talentów w dziedzinę filmu: próbą, dodajmy, zakończoną fiaskiem. Recenzje były fatalne (Roger Ebert przyznał filmowi jedną zaledwie gwiazdkę), publiczność nie dopisała, a ambitne studio Orion (liczące na młodzieżowy hit) kontynuowało drogę ku nieuchronnemu bankructwu, jakie faktycznie nastąpiło około roku 1995.

Bohaterem filmu jest (grany przez Yankovica) George Newman, nieudacznik i marzyciel w typie Waltera Mitty'ego, spędzający dnie na rojeniach o sobie samym jako superbohaterze. Kiedy zrządzeniem losu George zostaje szefem niewielkiej stacji telewizyjnej, zabiera się do roboty z równym brakiem kompetencji, jaki wykazał wcześniej na wszystkich innych polach, ale tym razem szczęście sprzyja mu bardziej. Najpierw zatrudnia wyrzuconego z konkurencyjnej stacji sprzątacza imieniem Stanley Spadowski (Michael Richards), a następnie pozwala mu w przypływie desperacji na poprowadzenie programu dla dzieci. Spadowski to szczególny rodzaj imbecyla: brak klepek rekompensuje rodzajem intensywnej, radykalnej autentyczności, który na szklanym ekranie okazuje się hitem. Publiczność chce więcej, a George postanawia pójść na całość: oddaje antenę w całości we władanie dziwaków, wariatów i psycholi, windując kanał 62 na szczyt rankingów popularności. Konkurencja, rzecz jasna, nie śpi, tak że w końcu dochodzi do konfrontacji między bieda-stacją a dużymi pieniędzmi, z rezultatem dość łatwym do przewidzenia.


George Newman/"Weird" Al Yankovic
Jeśli sam Yankovic jest w roli George'a dość drewniany, to jest to więcej niż zrekompensowane dzięki ekranowej obecności Michaela Richardsa, który już za chwilę pojawi się w najpopularniejszym sitcomie wszech czasów, czyli w "Kronikach Seinfelda", jako sąsiad Jerry'ego, Kramer. W "UHF" robi niejako przymiarki do tej roli, czyniąc ze Stana prawdziwie natchnioną komediową kreację. Wszystkie znaki rozpoznawcze Kramera są już na miejscu: nagłość gestów, ciągłe zdumienie głupka nad niezwykłością świata, niesłabnąca gotowość do interakcji i rozchwiana emocjonalność (tutaj przejawiająca się zwłaszcza w przywiązaniu do dzierżonego z dumą mopa). Kiedy załamany po zerwaniu z dziewczyną George oddaje Stanowi prowadzenie dziecięcej audycji, nagle widzimy coś zupełnie świeżego: Stan zmienia show w rodzaj obłąkanego kazania dla najmłodszych (jest trochę tak, jakby naszego "Tik-Taka" prowadził Krzyś po lobotomii i dawce amfetaminy). Richards jest w swoim żywiole, a już wkrótce idzie na całość: kolejne programy zawierają elementy w rodzaju nurkowania w basenie owsianki i radosnego chłeptania wody z węża strażackiego, w których anarchia i freudowskie atrybuty najwcześniejszych faz rozwoju psychoseksualnego idą ręka w rękę.

"Stan Spadowski Show" to tylko jedna z audycji; kanał 62 zaczyna się roić od równie obłąkanych klonów. "Raul's Wild Kingdom" wyjaśnia zagadki świata zwierząt ("Czy pudle mogą latać…? Przekonajmy się!"), "Cudowny świat flegmy" mówi sam za siebie, a sam George zaczyna prowadzić talk show na kontrowersyjne tematy ("Seks z meblem: za czy przeciw?"). Jeśli dodać do tego nierozgarniętą reporterkę graną przez Fran Drescher (przyszłą "Nianię", rzecz jasna) i operatora-karła, dzięki któremu wszystkie materiały na żywo filmowane są z żabiej perspektywy, powstaje prawdziwy patchwork pasji i psychopatii, geniuszu i partactwa – głęboko demokratyczny z ducha, a jednocześnie wyprzedzający o półtorej dekady fenomen YouTube’a, który jako żywo przypomina wizję Yankovica, wcieloną w życie punkt po punkcie.


"Stan Spadowski Show"
Mimo że zazwyczaj wskazuje się na "Sieć" Lumeta, "Wystarczy być" Ashby'ego i "Króla komedii" Scorsese jako na filmy, które najwcześniej rozpoznały populistyczny aspekt telewizji i potencjał przekształcania ludzi bez właściwości w persony z pierwszych stron gazet, to właśnie "UHF" – pozbawiony pretensji i aspiracji kina misyjnego – z większą precyzją przewiduje to, co w 1989 roku było tylko fantazją wariata, a co dziś każdy z nas przegląda na swoim smartfonie w drodze do pracy. Oczywiście Yankovic nie jest aż tak natchniony (ani subtelny), jak pierwszy wielki wizjoner medialnego samizdatu, Ernie Kovacs (któremu poświęciłem osobny "Reaction Shot"; do przeczytania TUTAJ), ale mimo wszystko jest w jego rozchełstanym filmie spory antykorporacyjny impet, który dziś brzmi jeszcze bardziej aktualnie niż w roku 1989. Yankovic mówi mniej więcej tyle: jedyna telewizja warta oglądania, to telewizja tworzona przez takich samych wykolejeńców jak my sami –  z czym być może zgodziłby się Frank Capra, gdyby dożył czasów YouTube’a.

Nie ma się co oszukiwać, że mamy w "UHF" do czynienia z arcydziełem: pod względem strukturalnym film jest bardziej bałaganiarski od ramówki kanału 62. Elementy czysto parodystyczne, takie jak reklamy nieistniejących produktów i zwiastuny nieistniejących filmów "Gandhi II" czy "Conan Bibliotekarz", nie są w żaden sposób wplecione w główną narrację, a ich humor wyparowuje w momencie ujawnienia konceptu. Yankovic pobłaża sobie do tego stopnia, że włącza w film osobny teledysk do własnej parodii piosenki Dire Straits "Money for Nothing",  w której żeni ją z tasiemcowym sitcomem "Beverly Hillbillies". W przeciwieństwie do filmów składankowych w rodzaju "Sensu życia według Monty Pythona" czy "Kentucky Fried Movie" tria Zucker-Abrahams-Zucker, Yankovic stara się na siłę pożenić skecze z fabułą, co powoduje, że film pęka w szwach i sam przypomina rezultat przypadkowego skakania po kanałach.



Koniec lat osiemdziesiątych to czas licznych rozliczeń z telewizją komercyjną jako wszechwładną siłą zmieniającą widzów w konsumentów doskonałych: traktują o tym i "Telepasja" (1987) Jamesa L. Brooksa, i włoscy "Złodzieje mydełek" (1989) Maurizio Nichettiego, i zdumiewający segment "Powaqqatsi" (1988) Godfreya Reggio, w którym fragmenty reklam i rozmaitych show zmieniają się w kaskadę zbytku, wydrążoną z wszelkiego sensu i przypominającą wysypisko błyszczących śmieci. Chcąc nie chcąc, wypada wpisać mało szacowny "UHF" w tę samą tradycję – i przyznać, że mimo licznych niedostatków zachował profetyczną siłę.

Z wyjątkiem legendarnych reklam oglądanych przez Adasia Miauczyńskiego w "Dniu świra", nie doczekaliśmy się w Polsce nigdy zbyt wielu satyr na te same zjawiska (pierwszą jaskółką było bodaj "Smacznego telewizorku" Pawła Trzaski z 1992 roku).  Być może dlatego oglądany po latach "UHF" wydaje się polskiemu widzowi filmem doskonale współczesnym. Nie ma już wielkiego rozziewu między tym, jak doświadczamy mediów w Polsce, a tym, jak doświadcza się ich za oceanem: wszyscy wlepiamy wzrok w te same urządzenia i wszyscy operujemy nadaktywnymi kciukami. Kiedy odkładałem press kit "UHF-u" na stertę podobnych staroci przy Hollywood Boulevard, w drugiej dłoni trzymając Blu-ray z tym samym filmem, czułem szczególny rodzaj zawrotu głowy: tak jakby 25 lat dzielących te dwa nośniki nagle zmieniło się w urwisko pod moimi stopami. Ktokolwiek przyjdzie do tej samej księgarni za ćwierć wieku, zobaczy zakurzonego Blu-raya i być może napisze felieton o tym zapomnianym, wielce niedoskonałym, ale budzącym nostalgię sposobie na oglądanie filmów – między innymi takich jak "UHF". Być może wspomni nawet o takiej skamielinie sprzed potopu i cyfry, jak sama telewizja, ale tego nie jestem już taki pewien.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones