Visconti - mistrz metafory. W swoich filmach - zawsze wielowymiarowych, pełnych prerafaelickich symboli i znaczeń - dokonuje sztuki niezwykłej, wręcz niemożliwej. Oglądając "Śmierć w Wenecji" czy jakikolwiek inny obraz przez niego stworzony, widz jest świadkiem powolnego zsuwania z rzeczywistości gęstego woalu. To, co zostaje odsłonięte poraża, bywa też bolesnym objawieniem, prawdą, której nie chcemy zaakceptować. Karnawał życia, ubywające ziarnka w klepsydrze, śmierć i jasnowłosa personifikacja życia, radości i pełnego blasku...
Wyrafinowane poczucie skończonego piękna w każdym kadrze, w każdej nucie.
Masz w stu procentach rację. Rewelacyjny klimat, muzyka, bardzo ciekawa i oryginalna historia. Najlepsza i zarazem najmocniejsza scena filmu to ta z facetem w łódce. Ten nowy, zajebisty film, "Śmierć w Wenecji", nieźle brzmi i z całą pewnością jest godny polecenia, co?