Skoro ludzkość w dużej części dała się nabrać na ten film, to ja chyba chcę już androidy w prawdziwym życiu, jeśli będą inteligentne. ;)
Moim zdaniem klimat jest jak w GitS, to że czasem przemknął fragmencik muzyki Vangelisa i film jest powolny (czyli pseudo melancholijny) nic nie znaczy. Piękne zdjęcia? I co z tego, skoro film nie wciąga? Według mnie parę pomysłów było dobrych. Tylko, że wplecienie do filmu Deckarda i Rachel to profanacja. Ja wolę jednak domyślać się, jakie były ich dalsze losy. Bo to tak jakby nagle okazało się, nie wiem, że Ripley w pierwszym Obcym była androidem. :D I to celebrowanie postaci Rachel - to jeszcze tylko przyćmiło kobiece role nowej części.
Podobało mi się jedynie parę scen: jak K w końcu pokazał emocje, sceny testu, gdy tego co się dzieje trzeba było się domyślać (scena w której androidka kieruje obstrzałem i ma robiony manicure). Cały główny wątek z rewolucją jest fajny, ale po co tam Deckard.
(c.d., bo Filmweb kazal usunąć jakieś wewnętrzen linki, których nie było)
PORÓWNANIE do części pierwszej:
1. Muzyka - melodii brak, Hans Zimmer niech jednak pozostaje z tymi swoimi trąbami jerychońskimi na 1-2 nutach, bo tutaj mu wyszedł jakiś chaos nie do spamiętania.
2. Dekoracje - pamiętacie wystrój mieszkania Deckarda, te ciemne bloki? Fajne, mogłabym mieszkać w takim. :) To tu o tym zapomnijcie, mieszkanie Goslinga można opisać jako surowe. Brak również wszechobecnego dymu, klimatu filmu noir.
3. Kosmopolityczne miasto - Azjaci znikli, ale oczywiście w filmie musiały być czarnoskóre postacie i kobiety w roli szefów (Jared Leto jest nijaki).
4. Deckard - nijaki, w podkoszulku, trudno rozpoznać tą postać. Równie dobrze może to być Indiana Jones albo Han Solo na emeryturze. Ford przy realizacji pierwszej części był trochę poirytowany i zdyntansowany (bardziej niż zwykle :)), bo Scott nie konsultował z nim jego roli, ponadto nie podobała mu się aktorka do roli Rachel. Ale te cechy pasowały do Deckarda.
5. Dialogi - nijakie.
Ten film zawiódł mnie w dokładnie ten sam sposób co "Arrival" tego samego reżysera.
Tak nawiasem mówiąc "Arrival" to najnudniejszy film świata według mnie... :)
Najpierw nieśpieszna akcja obiecuje klimat, powaga w filmie obiecuje realizm.
A potem jest już tylko nudno i głupio.
To jeszcze dodam po czasie, że mimo wszystko chętnie to zobaczę jeszcze raz i zweryfikuję, coś ten fim jednak mimo nudy ma w sobie. :o (może to sama magia tytułu)
Dla mnie to "coś" to związek Joe-Joy. BR z 1984 sprowadzał się w gruncie rzeczy do miłości, a wątek "kryminalny" i pytania o człowieczeństwo były de facto tłem dla tej historii. Natomiast w BR 2017 mamy dokładnie odwrotnie.