kontuzjowany_poeta w odpowiedzi na post: Mala0Czarna | /topic/2753928/reply/14258961/edit /forum/reply/14258961/canEdit
Ja z kolei za kameralnym kinem, aż tak nie przepadam bo mnie nudzi. Zdecydowanie warto obejrzeć "Carol" więcej niż raz i najlepiej w kinie, jednak jak ktoś nie nadaje na tej samej fali co ten film (z braku lepszego sformułowania) to chyba też nie ma co się zmuszać. Ale jak się komuś podobał, to ma szansę spodobać się jeszcze bardziej.
Również myślę, że mają fantastyczną, autentyczna chemię i dla mnie to największy skarb tego filmu. Świetnie się uzupełniają, wyglądają wspaniale, wiarygodnie i przede wszystkim najlepiej razem. Dodać do tego grę z najwyższej półki i to nie pozwalało mi oderwać wzroku od tej nienakręcanej wydarzeniami historii, których tak często potrzebują inne filmy, czy to w postaci idiotycznych kłótni miedzy kochankami, którzy się nienawidzą, ale poczekajcie, bo tak naprawdę kochają, albo tropów w stylu od przyjaźni do miłości, żeby trzymać widza w niepewności i zapchać jakoś dwie godziny, bo bez tego nie byłoby zupełnie nic - tu mogą siedzieć nad filiżanka herbaty, żeby waliło mi serce. Tempo nie jest zawrotne, ale od razu wiadomo co jest grane, przeszkody realne, a nie wydumane, a nić przyjaźni która się zawiązuje to naturalny krok w tej relacji, która dla mnie wynikała nie tylko z samej fascynacji i pożądania (które elektryzuje powietrze, ale jest trzymane w ryzach - bo to nie film o wariatkach i nie wiem czy Carol nie odpuściłaby sobie po wjeździe męża na chatę, gdyby tylko tego szukała), ale też z autentycznej potrzeby bliskości. Bo to co pozwala im się początkowo połączyć jest też przecież przyczyną ich osamotnienia i niedopasowania. W tym nieprzyjaznym świecie, w którym nie można rozmawiać otwarcie, gdzie poruszać się trzeba ostrożnie, niemal chować momentami w ciemnych kątach, by nie ściągać na siebie niepożądanej uwagi, można jedynie próbować się zbliżać do siebie powoli i obserwować reakcje, aż już nie będzie między bohaterkami wolnego miejsca, ani niedomówień i będą mogły wreszcie odetchnąć z ulgą, a my z nimi. Odkąd tylko ich oczy się spotykają nic ich nie zatrzyma, aż do Waterloo, gdzie jakiś obskurny motel wydał mi się przez chwilę najromantyczniejszym miejscem na ziemi, przepiękna scena. I myślę, że Therese nawet jeśli nie potrafi tego nazwać, ani z początku zrozumieć, w odróżnieniu od bardziej doświadczonej Carol, od razu instynktownie chce to chronić (wysyłając w tajemnicy rękawiczki, zbywając pytania chłopaka o to gdzie jedzie) i tak mocno uderza w nią kiedy wszystko psuje pojawienie się męża w domu i nawet czuje się źle bo nie może nic poradzić na problemy kobiety, którą zna tylko parę dni, a już jest ważniejsza niż cokolwiek innego w jej życiu i bliższa sercu niż ktokolwiek jeszcze zanim lądują w łóżku. To takie proste i szczere. Ale może też niestety coraz bardziej echo dawnych czasów? Dzisiaj może patrzymy na wszystko z dużo większym cynizmem. Gdzieś czytałem też, że prawie ze sobą nie rozmawiają a jak już to o niczym - tez się nie zgodzę, mniej lub bardziej świadomie komunikują się cały czas i tym bardziej też warto zwrócić uwagę kiedy się wreszcie odzywają.
Nie mogę się też zgodzić zupełnie, że Rooney zagrała klocek przesuwany z kąta w kąt. Moim zdaniem to była najlepsza kreacja zeszłego roku, zagrana powściągliwie, szczerze, z wielkim wyczuciem i sercem, kradnąc przy tym moje. Nawet nie oczami, nie ustami, ale ona zdaje się grać całą twarzą bez wykrzywiania jej w jakichś grymasach, naturalnie ją transformując - człowiekowi wydaje się że wręcz może czytać jej w myślach, jak spina się jej twarz na wiadomość o mężu i jak łagodnieją jej rysy kiedy Carol dodaje, że się rozwodzi - wspaniała, konsekwentna, wypływająca z wewnątrz gra. A w ostatniej scenie w jej oczach można się dosłownie iść kąpać, dawno nie widziałem w kinie tak pełnego czułości spojrzenia.
Rooney Mara już wcześniej wydala mi się bardzo ciekawą aktorką, ale w "Carol" po prostu miażdży. Była nawet lepsza moim zdaniem niż Cate Blanchett (choć, tez jest fantastyczna jako Carol, a mam dosyć niską tolerancję dla przesadnie teatralnej gry, z wyjątkiem chyba kiedy taki jest charakter, a Carol chowa się za tą fasadą, która stopniowo pęka, ale dopiero na końcu zaczyna się walić, a Cate jest lepsza niż kiedykolwiek). Obie więc były świetne moim zdaniem, ale dla mnie to nie zawody, najlepiej wypadły w duecie.
I właściwie dla mnie to jest chyba film kompletny (nie idealny, też bym się pewnie doszukał jakbym chciał, ale nie chcę :P), w którym każdy element (reżyseria, aktorzy, muzyka, zdjęcia, scenografia, kostiumy - wszystko) tworzy jedną organiczną całość, wspaniale opowiadając mi tę historię. Poza tym ta książka leżała przez tyle lat, przeniesienie jej na ekran w takim trochę old-schoolowym, konwencjonalnym, jakkolwiek to nazwać, ale nadążającym odważnie kiedy trzeba stylu, jest dla mnie w punkt i pełne uroku.
Czarujący film, prawdziwy klejnot kina LGBT, nie pisze tego z chęci szufladkowania go, po prostu nie można odbierać temu nurtowi, ktory ma tak pod górkę jego własnego triumfu.