PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=31669}

Goście Wieczerzy Pańskiej

Nattvardsgästerna
7,7 5 784
oceny
7,7 10 1 5784
8,1 13
ocen krytyków
Goście Wieczerzy Pańskiej
powrót do forum filmu Goście Wieczerzy Pańskiej

Miłość jest Bogiem

ocenił(a) film na 10

Nienawidzę ludzi bez wątpliwości. Nienawidzę ludzi całkowicie przekonanych o swoich racjach. W końcu, nienawidzę odpowiedzi na wszystko. Najbardziej w formie pakieciku.

Na sam początek trzeba wyjść z tego, że Björnstrand stworzył tu kreację, za którą obsypałabym go wszystkimi Oscarami świata. W zasadzie, to nie wiem skąd Bergman brał tych wszystkich aktorów. Ten dobór umożliwiał mu skorzystanie, z być może najtrudniejszej w kinie formy, jaką jest oparcie całego ciężaru filmu, jego psychologicznego wymiaru na samej grze aktora. Zbliżenia na twarz, która nie potrzebuje słów, aby odbić wszystko co ma pokazać. Równie dobrze, mógłby być to film niemy, a ze swej emocjonalnej aury nie utraciłby prawie nic. Następnie ujęcia, gdy 2 postaci stoją w jednym kadrze, każda odwrócona w inną stronę. Z profilu, jedna w tle drugiej. Bez ciarek się nie obejdzie. W dodatku gra światłem, obrazem, perspektywą. To istne arcydzieło formy ! Podobno zbliżenia zaczerpnął sobie od Dreyera, coś tam innego od Tarkowskiego… Ale ja się pytam, kogo to obchodzi?! To Bergman! Każdy najdrobniejszy szczegół jest tu przemyślany. Nic nie dzieje się, nie leży, nie znajduje się przypadkowo. W „Personie” puste przestrzenie, nagie ściany odbijały pustkę jaka towarzyszyła bohaterkom, tutaj kościół bez nadmiernych strojeń, jest wyrazem nieobecności, milczenia Boga, jaka dotyka pastora. I to właśnie ten ostatni znajduje się pod ostrzałem tworzonego portretu.

Na samym początku, muszę się przyznać, że nie potrafię wyartykułować, przedstawić wszystkiego w słowach. Słowa wartościują, oceniają, tu nie ma miejsca na to. W tym wypadku jest to sąd przeprowadzany nad samą sobą.
Hm, od czego tu w ogóle wyjść. W takich przypadkach najlepiej od początku. Wszystko zaczyna się podczas mszy. Widzimy pastora, powtarzającego beznamiętnie te same czynności, jakie zwykł przez całe życie. Nic tu nadzwyczajnego. Ot co, kolejna nudna msza, ziewający organista, grupka rozkojarzonych wiernych (o jak ja nie lubię tego słowa!). Po nabożeństwie do pastora przychodzi małżeństwo, gdzie mąż dręczony jest wątpliwościami, dokuczającym mu brakiem sensu istnienia, obawami przed życiem. Spoczywający na ramionach pastora ciężar, jaki zapewnia mu jego profesja, obowiązku pokrzepienia, pocieszenia, wyjaśnienia sensu, odpowiedzi na każdą torturującą myśl, zmusza go do wypowiedzenia formułki, w którą sam właściwie nie wierzy. Puste słowa, pełne patosu, powtarzane notorycznie przez duchownych, brzmią w jego głosie jak kłamstwa, odbijające się miażdżącym echem na nim samym. Spojrzenie Gunnara w tym momencie, grymas mu towarzyszący, subtelne i delikatne szczegóły nie do wyłapania bez wniknięcia w obraz, bez podświadomego zrozumienia jego sytuacji, utożsamienia się z nią, są nie do pojęcia. Bergman wyciąga do nas rękę w formie zaproszenia na pokaz własnych demonów.
Tomas Ericsson to osoba zbyt wrażliwa na standardy rzeczywistości. Jak sam przyznaje, nie akceptuje jej, odrzuca, a wręcz gardzi nią. Ma w sobie ogromne pokłady miłości, które przelał najpierw na osobę Boga, a następnie żonę. Jednak w tym wypadku Bóg nie jest znanym, określonym bóstwem. Jest jego własnym, tańczącym gdzieś na granicy urojenia. Odbijają się w nim wszystkie pragnienia, obawy i potrzeby. Jest formą metafizycznej odpowiedzi na jego uczucie. Kimś, w kogo pastor mógłby się wtulić w każdym momencie, co też i czyni. A może i czynił. Przypomina mi się tutaj relacja dr Frankla z obozu koncentracyjnego, gdzie podkreśla wagę jaką ma własna psychika, czy też wyobraźnia. Głębokie zanurzenie się we własnym wnętrzu pozwala przezwyciężyć, dać schronienie przed pustką, opuszczeniem i duchową nędzą. Daje dowód na to, że jednostki wrażliwe, słabsze fizycznie, zdecydowanie lepiej radziły sobie z potworną rzeczywistością, uciekając w bogactwo wewnętrznych wartości, duchową wolność. Posunęłabym się dalej, twierdząc, że miłość bez względu na to czy odwzajemniona, fizyczna, czy też urojona i istniejąca jedynie w wyobraźni, jest wciąż tak samo silnym uczuciem. Jak nie większym. Idealizacja jest wyrazem emocjonalnego zaangażowania, jest środkiem duchowego połączenia z drugą osobą. Dopiero w tym związku, który w jakże dużym stopniu okazuje się być związkiem z samym sobą, zachodzi pełne przeniesienie, zatracenie. To w tym momencie tworzy się wielkie wiertło, które potrafi całkowicie zniszczyć. Nie tylko w wyobraźni, nie tylko jako wymyślona forma, wyobrażenie. To jest niesamowicie prawdziwe. Rozkraja duszę na części, odseparowuje, niszczy, rozkłada. Nawet nie podejmuję próby dalszego wyliczania, bo nie znam słów, które byłyby w stanie opisać destrukcyjną siłę tego uczucia. Byłeś kiedyś zakochany? To strasznie, prawda? Otwiera się głowa, klatka piersiowa, serce, a to znaczy, że ktoś może wejść do środka. I robi to ta jedna osoba, niczym nie różniąca się od innej. Pewnego dnia uśmiecha się, czy robi coś podobnego. To sprawia, że twoje życie nie należy już więcej do ciebie. Tworzysz sobie te wszystkie imaginacje, które pękają przy najmniejszej konfrontacji z rzeczywistością. To pożera cię, trawi, wypluwa i pozostawia płaczącego w ciemności. Deformuje twoje jestestwo. Wprowadza chaos i patologie do odczuwania, przepełnia rozpaczą, tłukąc twoją głową o niewidzialny marmur. Brzmi trywialnie, nie? Wiem. Mnie też bawi, gdy coś takiego czytam. Jednak w zestawieniu z własnym doświadczeniem przeraża. Jeśli nie doświadczyłeś czegoś takiego, nigdy nie pojmiesz. Lepiej dla ciebie. Tylko jedno: nigdy, nigdy, nigdy więcej miłości.
Powracając do pastora. W trakcie całego filmu zmaga się właśnie z czymś takim. Iluzje jakie w pełni go pochłonęły, wydają się nie do przezwyciężenia. Ich odtrącenie jest równoznaczne z wyrzeknięciem się dotychczasowego życia. Ważną postacią jest tu jego żona. Właśnie na nią przeniósł wszystkie uczucia, odczuwał bliskość, jako, że tylko przy niej mógł odsłonić najgłębiej skrywane zakamarki. Wraz z jej śmiercią umiera i on sam. Rozwijająca się w nim gangrena, doprowadza do wypaczenia wszelkich emocji. Jego, wydawałoby się neurotyczne podejście do Boga, jest ostatnim schronieniem przed wkraczającym w życie bezsensem i letargiem. Łapie się ostatniej deski, jaka do niego podpływa, jednak i ona wydaje się tonąć. Wszystko płonie ogniem agonii. Nietzsche kiedyś stwierdził, że miłość to stan w którym widzi się rzeczy takimi jakimi właśnie NIE są. Nie sposób przecenić prawdziwości tego odkrycia. Jedyną drogą ucieczki, jest całkowita separacja od niej, absolutne zobojętnienie, które w przypadku osób takich jak pastor, jest niemożliwe do osiągnięcia. Są w tym filmie dwie ważne wypowiedzi, które wywołały u mnie delikatnie konwulsje, jako, że były wyartykułowaniem mnie. Pierwsza to gdy pastor opowiada o swoim ojcowskim obrazie Boga, który oczywiście kochał wszystkich ludzi, z tym, że jego najbardziej. Druga, to gdy Marta pisze mu w liście o jego chłodnej obojętności wobec Jezusa. Na tym właśnie polega problem. Bóg religijny nie jest wystarczająco dobry, Jezus jest tylko częścią tej układanki. Pastor szukał czegoś więcej, ponad to. Stąd też i te wszystkie nadinterpretacje, dopowiedzenia i własne imaginacje. W sumie to sama pamiętam, gdy mój Bóg ewoluował przez wszystkie możliwe formy, aż dotarł do tej jednej, którą pokochałam najmocniej, bez której wydawało mi się, że nie potrafię żyć, która w końcu wnosiła pełne szczęście. Był nim Bóg samotny, porzucony, delikatny i wrażliwy, zmęczony, smutny, przygnębiony, który potrzebował właśnie tego jednego: miłości, którą ja mogłam mu dać. Myślę, że właśnie taki obraz wykształcił sobie również i pastor. Obraz Boga będącego nim samym. Iluzja tego bożego portretu zaczyna się kruszyć i rozpadać. Wydaje się niemożliwa. Jest niemożliwa. Mnie pchnęło w negację, stanięcie obok i przyglądanie się własnej osobie z zaciekawieniem, traktując się jako materiał badawczy, co pozwoliło na wyzwolenie spod przygniatającego ciężaru urojeń. Pastor wydaje się utożsamić boże milczenie, z płaczem konającego Jezusa. Dochodzi tu do ponownej nadziei, którą Bergman już nie rozwija. (Wyszło zbyt osobiście. A trudno, możesz sobie oceniać i sądzić. Mam w końcu po swojej stronie Tomasa, za którym się ukryję.)
Kolejnym ważnym aspektem, w rozkładaniu pastora na kawałki, jest Marta. Odnoszę wrażenie, że czuje wyrzuty sumienia związane z nią. Pojmuję jednak jego wzgardę. Podobnie jak wielkie ołtarze, które zamieniły się w chłodne, nic nie znaczące betony, pod wpływem braku miłości, tak samo jest z drugą osobą, do której jeśli nic nie czujemy – mam na myśli miłość w szerokim znaczeniu tego słowa – widzimy tylko jej wady, jej zachowanie irytuje nas, odczuwamy zmęczenie poprzez zbyt długie obcowanie. Pastor jest już słaby, zmęczony. Jest chory od swojego wykończenia. Zasłonił się murem, przyodział zbroję, nie dopuszczając najmniejszego przebłysku zainteresowania innej osoby. Denerwuje go i męczy nadmierna troska, zbyt duża bliskość. Drastycznym cięciem próbuje z tym skończyć. Odnoszę wrażenie, że tak bardzo zapadł się w sobie, że utracił wiarę na doświadczenie czegoś innego. Nie wierzy, że ktokolwiek może obdarzyć go jakimkolwiek uczuciem. Miłość podsycana przez jego wrażliwość, stała się wypalającym ogniem. Nie przestał wierzyć w jej istnienie czy też moc, po prostu nie widział w niej sensu dla siebie. Jak później, za sprawą organisty, dowiadujemy się, że cała jego egzystencja ukierunkowana była właśnie na to uczucie. To właśnie ona nadaje naszemu życiu wartość, sprawia, że czujemy się jakoby wybrani i niepowtarzalni. Potwierdza nasze roszczenia do niezwykłości. Zamyka nas w egocentrycznym świecie. Jest zbawieniem, ratunkiem i schronieniem. I Bergman stwierdza to, ale nie jako Bóg jest miłością, a miłość jest Bogiem. Również przez przykład Frankla, pojęłam siłę jaką ma stwierdzenie, że Bóg nie odbiera nam ciężaru, a umacnia plecy. I żadne dowody nie są w stanie obalić tego stwierdzenia. Bóg utożsamiany z miłością, jakąkolwiek formę by nie przyjął i tak tego właśnie dokonuje. A na dodatek istnieje dla nas. Nie mam pojęcia czy takie stwierdzenie jest z punktu jakiejkolwiek religii dopuszczalne. Podejrzewam, że nie. Zdecydowanie podważyłoby to autorytet scentralizowanej władzy.

Czasami, gdy siedzę sobie wystarczająco długo w domu zaczynam uwielbiać wszystkich ludzi do tego stopnia, że mam nawet ochotę pojechać do Warszawy i przytulić Kaczyńskiego, żeby wiedział, że ktoś go kocha. Stwierdzam wtedy, że tracę kontakt z rzeczywistością, natychmiast się ubieram i wychodzę na zewnątrz. Kontakt z ludźmi skutecznie przekonuje mnie, że jednak to ta sama banda debili, a pod moją nieobecność nic się nie zmieniło. I na tym to właśnie polega, perspektywa z jakiej postrzegamy świat, z miejsca 2 otworów wypełnionych białkiem w twojej głowie, jest jedyną perspektywą jaką znamy. Jaką potrafimy pojąć i się utożsamić (chociaż z tym niektórzy mają problemy), bez względu na zdolności do empatii. Jakby sobie tego nie tłumaczyć, wniosek jest jednakowy – poza własnym JA nie ma nic, ono jest centrum, formą, przyczyną, celem, intencją, przedmiotem, podmiotem, dopełnieniem, początkiem, końcem, przeszłością, teraźniejszością i przyszłością, każdym możliwym przypadkiem i osobą. Cokolwiek nie powiesz przepływa przez ciebie i jak w pryzmacie ulega zakrzywieniu, pod twoim własnym kątem. Odrzuć swoje człowieczeństwo, doczesną powłokę, zaprzyj się swojej fizyczności, a w rezultacie pominiesz siebie – nic więcej, ani mniej. I na tej właśnie płaszczyźnie każdy bergmanowski film, podobnie jak każde napisane przeze mnie zdanie, jest nie tylko wynikiem jakiejś analizy, czy efektem introspekcji oraz przeprowadzania terapii na samym sobie, nie ma wiele wspólnego z obiektywizmem, o ile takowy w ogóle istnieje, jest tylko krzywym odbiciem myśli skądś zaczerpniętej, jeśli chodzi o Bergmana, to nawet własnej, która przeszła przez nas i uległa załamaniom poprzez nasz układ nerwowy. Gdy Ingmar bierze pod skalpel pastora, nie jest to, jak krytyka zwykła krzyczeć, rozliczenie się z własnym ojcem. Jego ojciec jest tu wyłącznie ciałem, w które Bergman przetransplantował siebie. Pastor jest hybrydą, wypadkową pomiędzy wspomnieniami i postrzeganiem ojca, terapią samego Ingmara, postacią żyjącą własnym życiem, jakie zdobyła podczas tworzenia, a interpretacją roli przez Björnstranda Jednak nad tym wszystkim unosi się Bergman, kryjąc niejako za plecami. Jego obrazy są najbardziej perwersyjną formą ekshibicjonizmu, gdyż nie obnaża się jedynie przed nami, a wręcz wyjmuje sobie po kolei wnętrzności i daje nam do gruntownego przebadania i obejrzenia. Stąd też prawdopodobnie bierze się i moja miłość do niego, jako, że sama odczuwam awersję do ich wyciągania, widzę swoje odbicie patrząc na obrazy Ingmara. Pokazanie siebie, rzucenie własnej osoby na pastwę krytyki oraz osądu tłumu, wzbudzają mój ogromny podziw dla jego osoby. Robił to pod wpływem chwili, później przeżywając każde słowo krytyki? Posiadał aż tak wielki dystans? Czy traktował siebie jako tworzywo, coś co obligowało go do podzielenia się sobą, oddania siebie dla innych? Tyle się mówi o poświęceniu własnej osoby, dla mnie Bergman osiągnął jeden z najwyższych stopni wtajemniczenia w hierarchii poświęcenia, wprost rozdał nam siebie.

Ten film jest trochę jak pierwsze 2 płyty The Twilight Singers. Chociaż właściwie to nie wiem co widzę w nich podobnego. Muszę przejść na odwyk, bo gdy podczas ostatniego przemarszu przez miasto 4 razy widziałam Grega Dulli, doszłam do wniosku, że prawdopodobnie mam już jakieś zaburzenia. Jeżeli te albumy sprawiają, że mam ochotę rozedrzeć sobie skórę i wskoczyć w ogień, to po „Gościach…” zajęłabym się mistyką w najbardziej ekstremalnej formie.

<idzie przynieść sobie kawę>

I tak sobie właśnie pomyślałam, ku wielkiej radości, że skoro pastor jest mną, Bergman jest pastorem, ja jestem Bergmanem, pastor jest Bergmanem… ergo: Bergman jest mną!

ocenił(a) film na 10
Revenga

I właśnie przeczytałam po raz pierwszy opis tego filmu. Co za brednie ktoś tu powypisywał ?!

ocenił(a) film na 10
Revenga

Z tym oglądaniem filmu bez dźwięku trafiłas w sedno. To było niesamowite. Tylko wielkie oklaski nie należą się jedynie Bjornstrandowi, ale i Ingrid Thulin, która również w tym filmie przeszła samą siebie. Zachwycają nawet organista i koscielny.

"Spojrzenie Gunnara w tym momencie, grymas mu towarzyszący, subtelne i delikatne szczegóły nie do wyłapania bez wniknięcia w obraz, bez podświadomego zrozumienia jego sytuacji, utożsamienia się z nią, są nie do pojęcia."

To było raczej spojrzenie przerażenia, po spojrzeniu w oczy Perssona. Zrozumiał wtedy automatycznie jego sytuację i swoją oraz to przed jakim wyzwaniem stanął w tej rozmowie. Cudowny moment (jakich wiele w filmie).

Co do tej obojętnosci do Jezusa, to mam wrażenie, że skończyła się ona wraz z końcem filmu. Ale o tym napiszę dalej.

". Był nim Bóg samotny, porzucony, delikatny i wrażliwy, zmęczony, smutny, przygnębiony, który potrzebował właśnie tego jednego: miłości, którą ja mogłam mu dać. Myślę, że właśnie taki obraz wykształcił sobie również i pastor. Obraz Boga będącego nim samym. Iluzja tego bożego portretu zaczyna się kruszyć i rozpadać. "
Oo, tak jak Bóg Kaczmarskiego? Jakbym słyszał jego "Śniadanie z Bogiem".
Nie jestem przekonany, czy akurat taki obraz Boga wykształcił w sobie pastor. Raczej nie widzę żadnych przesłanek, żeby tak sądzić, no ale jak teraz się tak na tym zastanawiam - to całkiem możliwe.


Uważam, że w tym filmie często niesłusznie jest pomijana postać Mari. Kołaczą mi się w związku z jej osobą liczne mysli (a których ty np nie opisałas utaj).
Ot choćby podobieństwo jej relacji z Thomasem, do relacji Thomasa z Bogiem. Wbrew pozorom Thomas i Maria są bardzo podobni.
Druga z tych mysli (spośród tych ciekawszych, ale za to będących swobodnymi nadinterpretacjami) - czy można by uznać, że bożym krzykiem, odpowiedzią na wołanie Thomasa jest... Maria? Jak w tym kawale z brodą z powodziom i człowiekiem na dachu czekającym na ratunek od boga?

A w ogóle momentem, który najbardziej mi się podobał w rozmowach Thomasa z Marią był ten, w którym pastro stwierdził, że brzydzi go to, w jaki sposób ona próbuje naśladować jego zmarłą żonę, na co ona odpowiedziała, że jej nawet nie znała (te miny i spojrzenia obojga - cudo).

Co do tezy/hipotezy - "miłość jest Bogiem", cóż... szczerze mówiąc - "miłość" jest dla mnie tworem niewiele mniej tajemniczym, niejasnym i niepewnym co i "Bóg" (dla Bergmana chyba w sumie też). Nie umiem więc do tego się ustosunkować. Bo czy miłość do samego siebie, czy pieniędzy - jest Bogiem? Hmm, zależy od definicji miłości i definicji Boga, a więc dalej jesteśmy w ciemnej d...ziurzę.


Teraz na koniec tego mojego niezwykle zakręconego postu to o czym obiecałem wspomnieć szerzej na końcu i to, co najbardziej zachwyciło mnie kilkanaście minut temu, gdy zakończyłem przypominanie sobie tego boskiego (w przenosni i dosłownie) filmu... Zakończenie. Za pierwszym razem tego nie zauważyłem (a banalne i oczywiste to było przecież).
Rozważania kościelnego na temat Jezusa i... niezwykła analogia wspomnianych historii z życia Jezusa do tego co doświadzył tego dnia Thomas.
"01:13:41:Ale tylko pomyśl o Górze Oliwnej, pastorze.
01:13:46:Uczniowie Chrystusa zasnęli.
01:13:49:Oni nie zrozumieli znaczenia|ostatniej wieczerzy, ani niczego.
01:13:55:A kiedy pojawili się słudzy prawa|uciekli.
01:13:59:I Piotr się go wyparł.
01:14:04:Chrystus znał|swoich uczniów przez trzy lata.
01:14:08:Oni żyli razem|dzień i noc -
01:14:11:- ale nigdy nie zrozumieli|co on miał na myśli.
01:14:16:Opuścili go, co do ostatniego.
01:14:20:I pozostał sam.
01:14:24:To musiało być bolesne.
01:14:29:Zdać sobie sprawę, że nikt nie rozumie.
01:14:32:Zostać opuszczonym wtedy kiedy|potrzebujesz, kogoś na kim mógłbyś polegać -
01:14:37:- to musi być|straszliwie bolesne.
01:14:46:Ale jeszcze gorsze, miało przyjść.
01:14:52:Kiedy Jezus został przybity do krzyża -
01:14:55:- i wisiał tam w męce -
01:14:57:- on krzyknął: "Boże, mój Boże!"
01:15:02:"Dlaczegoś mnie opuścił?"
01:15:06:Krzyknął tak głośno jak tylko mógł.
01:15:11:Myślał, że jego ojciec niebieski|go opuścił.
01:15:16:Uwierzył, że wszystko|czego nauczał było kłamstwem.
01:15:21:Na chwilę przed śmiercią,|Chrystusem targały wątpliwości.
01:15:28:Pewnie to musiała być|jego największa męka?
01:15:34:Milczenie Boga."

I tym właśnie sposobem jego obojętność do Jezusa się moim zdaniem na dobre zakończyła.

Pozdrawiam.
Chaos w poście jest wynikiem godziny w której to piszę. Nie czekam z tym do rana jednak, bo wolę pisać póki jeszcze 8h w pracy nie wypali ognia w sercu i duszy, który rozpalił ten film :)

ocenił(a) film na 10
addam23

No tak, chciałam akurat podkreślić jedynie mimikę. Bijącą od niego wiarygodność. Kreacja idealna i perfekcyjna w każdym najmniejszym, najbardziej subtelnym detalu jaki możesz sobie wyobrazić. Jak kino długie i szerokie, niewiele takich cudów odnajdziesz. To liga roli Brando w „Czasie apokalipsy”, z tym, że całkiem inaczej na mnie działało. Podczas gdy Marlon dosłownie hipnotyzował z ekranu, tak przy Gunnarze musiałam sobie przypominać o oddychaniu.
Ich umieściłam w pochwałach „W zasadzie, to nie wiem skąd Bergman brał tych wszystkich aktorów”. Nigdy nie spotkałam się u niego z czymś słabym jeśli chodzi o aktorstwo (z resztą cokolwiek innego też). Jednak dla mnie Bjornstrand, Bjornstrand, Bjornstrand, Bjornstrand… idę sobie jego nazwisko nad łóżkiem wypisać.

O stosunku pastora do Jezusa można byłoby parę książek napisać, więc trudno tak zmieścić w kilku zdaniach, ale z początku na pewno był mu obojętny (czy takim też pozostał po zakończeniu filmu już nie mamy pewności, więc skupię się na wcześniejszej postawie). Tak jak właściwie to z autopsji wiem – obraz Boga, o jakim jestem przekonana, że miał, ale nie będę się kłócić i udowadniać, bo to kwestia osobistej interpretacji, jest abstrakcyjny względem religii. Owszem, wzorowany na niej, ale nie mający ze sobą nic wspólnego. Jest jakby wypadkową emocji, potrzeb czy pragnień, sprawa dla psychiatrów do rozwikłania, aniżeli przyjęciem założenia doktrynalnego. Religia jest poniekąd zbiorem odpowiedzi, wyjaśnień, drogowskazów (aby niedyplomatycznie nakazami nie nazwać), zakazów, obyczajów, tradycji, obrzędów i innych tego typu rzeczy, co w najlepszym wypadku wygląda dość trywialnie przy wszechmogącym Bogu, a w najgorszym jest po prostu śmiesznym wynikiem działalności ludzkiej, aby scentralizowana władza nie stała się zbędna. Ale nie w tym rzecz. Bóg pastora był niejako oderwany od tego. Kontrastuje to z jego, że tak brzydko nazwę, zawodem. Dobrowolnie wkroczył w stan duchowieństwa, z czego sam przyznaje, że zrobił to pod wpływem rodziców. Ja mam nieco inną teorię na ten temat. Jak wynika z analizy pastora, czy samych jego wypowiedzi, wykształcony boży obraz go pochłonął. Przynajmniej wydawało mu się, że nie ma możliwości odłączenia swojej osoby od niego. Kapłaństwo (jak się mówi w przypadku pastorów?) było niejako aktem mającym na celu zbliżenie się do Boga, poświęcenia swojego życia, co wedle chrześcijańskiego podejścia, jest na pewno istotne. Napór rodziców był tu jedynie impulsem dopełniającym. I tak sobie przebiega dalsze jego życie, gdzie cała wiara czy też religijność ukierunkowane były na obraz Boga. Jezus nie podchodził pod niego. Był jedynie postacią z tych głoszonych opowieści, jego waga dla człowieka była podkreślana – co też można odczytać nawet w rozmowie z Perssonami – jednak na poziomie głębszym niż rozumowe pojmowanie, gdzieś w okolicach emocjonalnego, podświadomego czy też jakiegoś wolicjonalnego, nie miał racji bytu, był jakby obcy. Pewnego dnia w czasie modlitwy przychodzi ci do głowy jego imię, zaczynasz się zastanawiać, bo pierwsze wrażenie można odebrać jako nagłe wtargnięcie nieznajomego do twojej głowy, ‘kto to w ogóle jest?!’. Bo pastor nie wierzył w podawane mu gotowe wzory. Jego wiara wypływała z potrzeby właśnie tego przelania uczuć na jakiś obiekt (to takie uogólnienie, bo pomijam dużo innych aspektów, więc mi tego nie wyciągaj w cytacie !), a nie miała raczej nic wspólnego ze strachem przed karą, czy też przyjęciem na zero-jedynkowej zasadzie wpajanych mu od zawsze historii. Tu zahacza to o ważny temat, który akurat wymaga dłuższej analizy i jedynie go poruszę. Odnoszę takie wrażenie, że religie ograniczają poniekąd Boga. Gdzieś to już pisałam, ale tworzone tu na ziemi prawa, zaczynają obowiązywać w jakiejś boskiej konstytucji. Kłóci się to niejako z moim pojmowaniem istoty Absolutnej, wszechwiedzącej, niepojętej. To sprawia wręcz wrażenie starannie wyselekcjonowanej, opracowanej układanki, która zapętla się wokół odbiorcy. Bronią największego kalibru jest właśnie gra na emocjach, a wyłączenia logicznego pojmowania. To nie jest żadna pochwała rozumu. Chodzi mi o to, że zbyt przesadnie eksponowana i za duży nacisk, przymus kładziony jest na pierwszą część poprzedniego zdania. Co pamiętam, gdy byłam niedawno w kościele i powtarzane słowa „Jezus cię kocha, dlaczego odrzucasz jego miłość?”, w połączeniu z panującą wtedy atmosferą, powtórzone wielokrotnie doprowadziły mnie wręcz na skraj łez, ‘jak ja mogę być taka bezlitosna i okrutna’. Jak tak naczytam się jakiś propagandowych ewangelicznych tekstów, to również chodzę w pierwszej chwili przybita ‘jakie to oczywiste, no przecież! Co za bzdury wątpić !’. Chwała Bogu jednak za moje niedowiarstwo w stosunku do wszystkiego i po pewnym czasie, gdy dokonam rozbioru tych teorii na części pierwsze, spokojnie wracam do swojego bastionu nic-nie-wiedzenia, skąd też i mam najlepsze miejsce na przeprowadzanie obserwacji, ponieważ nie tylko gdy ludzie się ze mną zgadzają, ale głównie gdy wszystko wydaje się zbyt oczywiste mam wrażenie, że się mylę.
Podobnie rzecz się ma z Jezusem. Tomas obojętny jest na wszelkie dowody czy to teistyczne, czy też wnioskowanie ateistyczne. Co więcej, obojętny jest na cały zakres programowy, jaki musisz opracować by mieć jakieś pojęcie o wyznawanej przez siebie religii. A nawet posuwając się dalej – całkowicie nie zwraca uwagi na podstawy swojego wyznania. Sam koniec można odbierać na wiele sposobów, to otwarte zakończenie. Jako dowód na niezbędność praw religijnych w życiu, a krytykę tworzenia własnych boskich wyobrażeń. Jako niezbędność i wielkość Jezusa. Jako przykład i symboliczną opowieść, która dawała nową nadzieję, pobudziła pastora wskazując mu cel. Czy nawet kolejną złudą przypowieść, wprowadzającą fałszywą nadzieję. Nie wiemy jakim zmianom uległo jego podejście. Być może przekroczył bramy do doktrynalnego wyznania. Jednak ja zdecydowanie wolę to inne, które znając Bergmana, bliższe jest – właśnie to symboliczne potraktowanie tej opowieści. Podtrzymanie walącej się konstrukcji pastora. Jezus nie jako obiekt kultu, oddania się i poświęcenia, a postać metaforyczna. Nie będę dalej się w to zagłębiać. Przejdźmy dalej.

Maria… eee, Marta? Specjalnie nic o niej nie pisałam, bo wypadałoby napisać drugie tyle. To nie było typowe zlekceważenie.
Ale skoro już wspomniałeś o scenie w klasie, na pozór zwykła rozmowa. Jednak to była jak wojna na wyniszczenie. Oddawane ciosy, jeden za drugim bez chwili wytchnienia. Kiedy Marta przybiega z lekami dla pastora, a ten przechodzi do ofensywy podszytej bezwzględnością, bez śladu litości. I kiedy wydaje się, że bez żadnych skrupułów zmiażdżył kobietę, ta ociera sobie łzy i z wyrazem twarzy tego dzieciaka z końca starego ‘Omenu’, nie pozostaje wiele dłużna. Można pokazywać na ekranie kłótnie w całej rozpiętości ich natężenia. Ale to w jak perfekcyjnie wyważony sposób Bergman oddał to przerzucanie sobie piłeczki, jest dla mnie nie do pojęcia. Zgranie w czasie przypomina to przy którym wszechświat powstał wg teorii wielkiego wybuchu. Doskonałość tekstu, zdjęć, nawet intensywność oświetlenia. Już nie wspominając o Gunnarze i Thulin, bo to oczywiste. Łaaa… no nie ogarniam jak można być takim geniuszem !
Rozwiń o podobieństwie Tomasa i Marty, bo ja już nie będę przedłużać.
Czy w tym wypadku ta odpowiedź jest chociażby zadowalająca?

I tak sobie jeszcze wspomnę, jak już tego nieszczęsnego pastora się złapałam, że ostatnio coraz bardziej zaczyna interesować mnie tamta strona. Jedną z rzeczy, które mnie fascynują w religii jest swego rodzaju jej niewiarygodność, nieprawdopodobieństwo, irracjonalność czy nawet absurdalność. Tak silne połączenie emocjonalne z czymś/kimś nieuchwytnym, nienamacalnym. Imponuje mi ta pełna ufność w założenie, które stawiane jest pod coraz cięższym ostrzałem. Coś balansującego na granicy pomiędzy wyobraźnią, a tajemnicą. Urojeniami, pragnieniami czy doświadczeniem czegoś prawdziwego? Oczywiście prezentowane przez wybrane jednostki, nie w wymiarze ogólnym przyjętym dla tłumu. Jest jakaś część mnie, która być może poddałaby się temu, wabi ją rytuał jaki pod wszelkimi rodzajami jest nieodłącznie z religią związany. Jednak jest też i druga, która chciałaby w trybie natychmiastowym nawiać na co najmniej milion mil stamtąd. Kiedyś próbowałam ponownie zorganizowanej religii, ale chyba mam problemy z subordynacją. Wszelkie próby podporządkowania i przyjęcia obowiązujących zasad, kończą się u mnie porannym myciem pokładu lub samotnym staniem na deszczu, przez okres trwania kilku wacht, pilnując czy odbijacze nie wyskakują, przez co burta mogłaby uderzyć w nabrzeże. Poza tym przerażają mnie wielkie zbiorowiska ludzkie w jednym miejscu. To nie tak, że się boję czy ich nienawidzę. Po prostu, jak Bukowski wolę, gdy nie ma ich zbyt wielu w pobliżu.

Dobra, dość tego bełkotu. Idę pomaltretować jakąś płytę.

ocenił(a) film na 10
Revenga

"(...) Sam koniec można odbierać na wiele sposobów, to otwarte zakończenie. Jako dowód na niezbędność praw religijnych w życiu, a krytykę tworzenia własnych boskich wyobrażeń. Jako niezbędność i wielkość Jezusa. Jako przykład i symboliczną opowieść, która dawała nową nadzieję, pobudziła pastora wskazując mu cel. Czy nawet kolejną złudą przypowieść, wprowadzającą fałszywą nadzieję. Nie wiemy jakim zmianom uległo jego podejście. Być może przekroczył bramy do doktrynalnego wyznania. Jednak ja zdecydowanie wolę to inne, które znając Bergmana, bliższe jest – właśnie to symboliczne potraktowanie tej opowieści. Podtrzymanie walącej się konstrukcji pastora. Jezus nie jako obiekt kultu, oddania się i poświęcenia, a postać metaforyczna. Nie będę dalej się w to zagłębiać"


Ejże, nie bardzo łapie dlaczego akurat taka mowa.
Pisząc, że moim zdaniem na końcu pastor nie czuł już obojętnosci w stosunku do Jezusa nie miałem na mysli żadnych przyjmowań doktrynalnych prawd religijjnych.
Zobaczył w nim raczej ciekawą postać (a i dotknęło go to głębiej, sądząc po wyrazie jego twarzy i tym jak się pocił).
No bo co się kryje w tym przypadku za tym cytatem z Biblii? Dlaczego tak to go dotknęło?
Zasnął czekając na Perssona. W momencie gdy jego wiara została wystawiona na największą próbę (był człowiek do uratowania) - zawiódł - wyrzekł się wręcz wiary. Pozostawił Perssona (człowieka, którego przecież znał) samego sobie.
Był więc zarazem uczniem opuszczającym jezusa, jak i jezusem opuszczonym przez Boga ( z przerażonymi oczami wyrzekł "Boże czemus mnie opuścił").
Dodatkowo - skoro - nawet Chrystusa tuż przed śmiercią targnęły wątpliwości... skoro i on odczuł boleśnie milczenie Boga...
Może oznaczać to dwie rzeczy:
- Jezus zginął w męczarniach na krzyżu całkowicie bezsensownie.
lub
- Bóg stara się nam mówić - patrzcie i nie lękajcie się tym, że targają wami wątpliwości, że "Milczę". Nawet Jezus to samo przeżywał. Ja zdaje sobie z tego sprawę, rozumiem to, ale tak ma być. Tak jest dobrze, to jest część planu, to wszystko ma sens. (i nawet wcale nie trzeba wierzyć w Jezusa jako coś wiecej niż metafora, żeby to realnie pomagało)

W ogóle pokazuje to, że Jezus jest niezwykle ciekawą postacią (historyczną, bądź literacką - jak kto tam chce). W Kosciele bardzo mocno się tego nie wykorzystuje.

Jaki był stan księdza na końcu filmu? Ze stanu - nie wierzę ("wreszcie wolny") -&gt; przeszedł na scan ponownych wątpliwości.



Nie czuję się na siłach rozwijac kwestii pewnego podobieństwa pastora i MARTY. To takie luźne skojarzenie, bym musiał sobie to poanalizować długo, żeby stwierdzić, czy rzeczywiście ma to sens...
Najogólniej pisząc -> czują potrzebe potrzeba "przelania uczuć na jakiś obiekt". Oba te obiekty zdają się średnio to doceniać, raczej dostają od nich w twarz, a mimo wszystko nie mogą jakoś się ich z głowy pozbyć.


Mnie we wierze w Boga wiele fascynuje, ale na pewno nie rytuały. Uważam się za osobę wierzącą, nie obraził bym się nawet jakby mnie ktoś nazwał Katolikiem (choć pod definicję z całą pewnością się nie kwalifikuje), ale wszelkie formy zorganizowanej religijności" mnie bardziej odpychają niż przyciągają. W zasadzie w tym nie uczestnicze zupełnie (szczególnie, że również raczej lubie ludzi, ale w rozsądnej odległości ode mnie i liczebności)

BTW
Prawdą jest to, że jeśli uważamy jakiś pogląd za wręcz śmieszny i absurdalny, to oznacza to z ogromnym prawdopodobieństwem, że po prostu nie spotkaliśmy jeszcze dość sprawnego jego głosiciela.
Ja tam spotkałem się (w internecie) z takimi zabójczo racjonalnymi, logicznymi ludźmi wierzącymi w Boga, że ładny szok przeżyłem (jeden był Luteranem twierdzący, że zupełnie odrzuca wszystko co magiczne i emocjonalne w religii), a drugiego - katolik z olbrzymią swiadomością własnej wiary.

ocenił(a) film na 9
addam23

Miłość to najwieksza głębia w zyciu człowieka,największa łaska i największa tajemnica -po nią przychodza wszyscy Goscie Wieczerzy Panskiej tego swiata...Dotknąłem kiedyś tego....O tym jest ten film,o pragnieniu,niesamowitym pragnieniu kiedy masz kompletnie wyschniete usta,o potrzebie dotyku chociaz sie go kompletnie nie rozumie...piekne kino
P.S. revenga i addam23 miło było was wysluchac-pozdrawiam:)

ocenił(a) film na 9
Capote123

Przeczytałem cały wątek z zainteresowaniem i zdumieniem, że ten film tak głęboko wniknął w Wasze dusze. Snuję domysł, iż ,,Goście..." to impuls nie jedyny w tak wnikliwym traktowaniu całej transcendentnej warstwy człowieczej.Zastanowiło mnie też czy gdyby Wasze refleksje zuniwersalizować ( pozbawić wątków biblijnych) dałoby się przeszczepić wyznawcom innych Stwórców wszechświata?
Oglądając film, pamiętałem o jego sławie ,,najwybitniejszego Bergmana" ale dopiero od drugiego aktu(rozmowa w klasie) dotarło do mnie, że mój odbiór filmu niewiele będzie odbiegał od tych najżarliwiej go sławiących.Nie sugeruję przez to, że
,,Goście..." to film jakościowo przepołowiony, owszem sfilmowanie czytania listu, które po chwili zmienia się w monolog Marty to jedna z bardziej fascynujących sekwencji obrazu, a przecież nie jedynej w pierwszej części filmu.
Ja o istotności treści zamilczę bo niewiele można dodać do tego co powyżej.Natomiast dwa zdania o formie, odmiennej wobec poprzednich dokonań Bergmana.Ta powściągliwość realizacji,szorstkość krajobrazu i wnętrz pozwala na wygranie innych detali- garbaty kościelny, egzema Marty, kaszel Tomasa jako przykłady cierpienia ludzkiego, nie sposób tego tak nie odczytać wobec surowości kadru.Film obywa się niemal bez muzyki, wyjątek to pieśni kościelne, za to tykanie zegara,złowieszcze tykanie pamiętam jeszcze teraz.Nykvist, który jakkolwiek nie rezygnuje ze swych talentów wykorzystywania światła, tym razem skupia się bardziej na ujęciach idealnie komentujących stan ducha bohaterów.
Aktorsko bezbłędnie co akurat jest stałą w filmach Mistrza.Sugestia, że czerpał z Tarkowskiego(dzień dobry, Revenga) mało prawdopodobna.,,Dziecko wojny" to równolatek ,,Gości...".Wcześniej Tarkowski realizował jedynie filmy krótkometrażowe nie będąc specjalnie znany.Prędzej było odwrotnie.Moje muzyczne skojarzenie to z jednej strony Nick Cave z okładki ,,The Boatman's call" jako twarz Thomasa a muzycznie Portishead- ,,Dummy", ot taki osobisty wtręt.
A jednak, mimo powyższego, ,,moim" najważniejszym filmem Bergmana pozostaje ,,Siódma pieczęć"bo wybieram estetykę baroku splecionego z tajemnicą, obraz lśniący od alegorii i nade wszystko dynamiczniejszy.
Good night and good luck, esforty.
9/10

ocenił(a) film na 10
esforty

Esforty, co za niespodzianka :)
Tak tylko w ramach sprostowania tego Tarkowskiego. Ja się nie dopatrzyłam, po prostu często spotykałam się z tego typu stwierdzeniami więc sobie wplotłam w powyższą wypowiedź. W zasadzie bezmyślnie. Mój błąd.
Nick Cave -> Thomas? I to jest może klucz do tego dlaczego tak bardzo w pastorze się zakochałam.

addam23

Jezus to postać historyczna i chcenie nie ma nic do rzeczy.

ocenił(a) film na 9
Revenga

@Revenga, bardzo ciekawy opis jednego z moich ulubionych filmów Bergmana. Zajmujesz się filmem zawodowo?

ocenił(a) film na 10
BayardSartoris

Bardzo dziękuję. Pisałam to 5 lat temu, w mrocznych czasach nastoletnich i od tamtej pory ogromnie boję się przeczytać tekst ponownie ;)
A co do zawodowego zajmowania się filmem, to chyba nie da się być bardziej na drugim biegunie, bo "zawodowo-studencko" utknęłam w medycynie.

ocenił(a) film na 9
Revenga

Słowo "utknęłam" sugeruje pewne wątpliwości co do słuszności podjętej decyzji. "Goście Wieczerzy Pańskiej" to jeden z pierwszych filmów Bergmana, który obejrzałem. Zrobił na mnie wielkie wrażenie. Odcisnął pewne piętno. Mnie przybliżył do tematyki filmowej:)

ocenił(a) film na 10
BayardSartoris

Może nie aż tak źle. Raz lepiej, raz gorzej. Jak wszędzie. Co do dziedziny to kierunek jak najbardziej słuszny, to raczej realia są przytłaczające.
Dla mnie "Goście..." też był jednym z pierwszych, najważniejszych filmów jakie widziałam. Dodatkowo, że oglądałam go po raz pierwszy w bardzo dobrym momencie.
Z wielu różnych filmów już "wyrosłam", ale Bergman wciąż pozostaje mi bliski.

ocenił(a) film na 9
Revenga

Rozumiem. Rzeczywistość gryzie. Co oprócz tego filmu jeszcze lubisz i podziwiasz?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones