Tylko kilka spostrzeżeń, bo szkoda mi czasu na to "arcydzieło": 1. przewidywalny (po dwudziestu paru minutach, mógłbym dopisać scenariusz sam); 2. przegadany (najwięcej dowiadujemy się z rozmów, nawet to, że się kochają, co jest typowe dla telenoweli); 3. nieprawdopodobny (zaczynając od doboru aktorów - Afroamerykanin ma białe dziecko z białą kobietą), kończąc na wchodzeniu tatusia w środowisko narkobiznesu z początkiem, gdy ma nos utkwiony w Wikipedii!); 4. wk.... jak niemal każdy amerykański film z narkotykami w roli głównej (hipokryzja ichniego systemu, który w imię walki z tym światem narkotyków każe niewinnym nastolatkom kablować a nawet wsypywać kolegów, by policja miała statystyki; odpowiedzcie sobie na pytanie, kto zarabia na narkotykach i dlaczego to jest państwo USA!!!); 5. prościutki w wymowie jak budowa cepa - kochajcie się (było już o tym w "Panu Tadeuszu", cha, cha). Krótko mówiąc, słabizna.
Nie komentuję, co się komu podoba, chciałbym jednak, gdyby ktoś, komu ten film bardzo przypadł do czegoś tam, pozwał mnie na słowa i napisał dlaczego mu się podoba.
Mówi, ale niewiele. Nie oceniam filmów pod tym względem. Interesuje mnie wiarygodność samego dzieła, a nie podpórka autentyczności.