Cóż można więcej rzec o "Koncercie na 707 ulic"... Fabuła w nim jest niemal szczątkowa - blond dziewczę o zabójczo wymalowanych rzęsach i czarnooki niczym Don Juan młodzieniec (chyba Piotr Nardelli, jeśli udało mi się trafnie dostrzec) wyskakują w locie z samolotu nad Warszawą A.D. 1969 i rozpoczynają miłosne podchody ulicami kwitnącej w PRLu stolicy.
A czego tam nie ma? Jest i rewia mody i urody (tapirowane włosy lub modne peruki i kuse sukienki z tworzyw sztucznych u pań i artystyczne bródki, pekaesy i grzywy a'la Beatlesi tudzież żaboty u panow), i przegląd popularnych ówcześnie artystów, bo śpiewa Maciej Kossowski (ten od Agatki) z zespołem, który także gra na trąbce (Maciej, nie zespół), śpiewają Alibabki co rusz pojawiające się i znikające w ujęciach trickowych (nawiasem mówiąc pomysłowo wykorzystanych i zrealizowanych), występuje duet Marek i Wacek, grający na klawiszach w bagażnikach Fiata 124 i BMW 1600 (trzeba to zobaczyć, aby zrozumieć jak to wymyślono) na środku ulicy. Pojawiają się Novi Singers w zabytkowym kabriolecie oraz cała masa tancerek w rozmaitych (mniej lub bardziej udanych) układach choreograficznych.
Jest i wreszcie Warszawa, lecz kamera pokazuje tylko wybrane z jej 707 ulic, raczej nowoczesne jej oblicze. Z tzw. zabytków zobaczyć możemy jedynie odbudowaną po wojnie Starówkę, natomiast potem zaglądamy na ulice centrum, na Wisłostradę z jej efektownymi serpentynami, nie zabraknie również (jakżeby inaczej?) Pałacu Kultury i Nauki. Ze skifflowcami z No To Co gościmy w starej zagrodzie stojącej obok współcześnie postawionych bloków. Są jeszcze artystyczne ujęcia wysokościowców Ściany Wschodniej z rotundą PKO. A na koniec dworce Ochota, Stradom i Wschodni. I to właściwie tyle Warszawy w "Koncercie...". Zupełnie, jakby Warszawa stała tonami betonu i szkła...
Gdzieś po drodze ginie wątek pary z samolotu i pod koniec śledzi się go bez zbytniego zajęcia. Całość też nie jest bardzo absorbująca. Kolejne "kawałki" przemijają jeden po drugim i trudno o choć jeden utwór, który da się zapamiętać i zanucić na koniec filmu. Szkoda, że nie wybrano przebojów, które połączone z obrazem mogłyby stać się siłą "Koncertu na 707 ulic". A tak nawet jeśli słyszymy Irenę Santor czy Fryderykę Elkanę, nijakość anonimowych piosenek zabija staranne aranżacje - bo to na pewno jest plusem, gdyż mamy tu i bigbit, i bossa novę, i jazzowe rytmy Asocjacji Hagaw, i skifflowe ludyzmy.
Stąd też w mojej ocenie "Koncert..." pozostanie przedziwną hybrydą, powstałą nie wiadomo dla kogo i w jakim celu. Taką właśnie milutką pocztówką z Warszawy '69, do której można wrócić kiedyś, przy okazji, ale bez zbytniej tęsknoty.
Naprawdę świetny opis :)
Dla mnie obraz na plus, ciekawe pomysły aranżacyjne, dużo ówczesnej nowoczesnej ;) Warszawy, jeszcze więcej zgrabnych nóg :), niestety muzyka taka sobie.
Modne były wtedy pocztówki dźwiękowe - tu jest bardziej pocztówka niż dźwiękowa. Ale poznać ją na pewno warto.
Ciekawostka - wśród autorów tekstów - "Janusz" Kofta ;)