Guy Ritchie znany jest ostatnio z ożywiania postaci, które według kanonu ożywiane być nie powinny, bo dobrze im z kijem w tyłku. Tak więc po klasycznym micie nie został żaden ślad, może prócz imienia i Excaliburu. Król Artur Ritchiego to cwaniak wychowany wśród prostytutek i mistrzów kung-fu. Zna się na biznesie, chadza ciemnymi zaułkami Londinium i okazjonalnie napada na wikingów. Od zawsze powtarzałam, że Charlie Hunnam jest stworzony do grania przystojniaków bez ogłady. Że cieszy oczy, mówić nie powinnam, bo seksizm zakazuje, jeszcze mi ktoś zarzuci, że chłopaka uprzedmiotawiam. Kłamać jednak nie chcę, duży jego urok w pięknych oczach, pięknym ciele i pięknym brytyjskim akcencie. A jak do tego dorzucimy bystry humor wplątany między wiersze scenariusza i wewnętrzną walkę bohatera z traumą z dzieciństwa, to już naprawdę mamy magnetyzm do kwadratu.
A teraz do sedna. Daniel Pemberton. Jest czerwiec 2017. A ja i tak to powiem. Najlepszy soundtrack tego roku. Fantastyczny miks klasycznych średniowiecznych dźwięków i elektronicznej pompy świetnie wpisujący się nie tylko w brawurowy klimat produkcji, ale też w to, co śledzimy na ekranie. Robi film. Wszystko spoko, ale muzyka najbardziej spoko.
goo .gl/LKY81F