bo wyreżyserowane to jest jakoś bez błysku, straszliwie solennie, po akademicku, jakby reżyser miał tym filmem zdać tylko egzamin magisterski. O wiele błyskotliwsza jest "Infiltracja", choć zaznaczę coś, co mnie twórczo niepokoi - być może takie powściągliwe filmy są potrzebne w dobie czynienia ze wszystkiego rozrywki.
Reżyser "Infiltracji" dzielił film na sceny z pointami, zapamiętywało sie całe dialogi, sentencje, historia była tam opowiedziana finezyjnie, nawet jakby z puszczaniem do nas oka: "wiemy, że wszystko już widzieliście, ale my jeszcze dobudujemy coś do typowych scen policyjnych filmów - bardziej wymyślne bitki między policjantami, bardziej wykręcony czarny charakter w rodzaju Nicholsona...". A tu żadnej przesady, wszystko odważone na reżyserskiej wadze co do grama... toczyło się miarowo do końca, a nawet emocje bujały rytmem jakby identycznym z stukotem kół pociągu na spojeniach równo odmierzonych szyn.
Może jednak trzeba skończyć z zamienianiem wszystkiego w rozrywkę? Silną stroną dzieła Greya jest pokazanie więzi między Grusinskimi. A najsilniejszą - muzyka Kilara. W warstwie muzyki rozrywkowej mogło byc lepiej, bo zaczęło sie od doskonałego, chmurnego punkowego utworu The Clash "The Magnificient Seven", ale potem sztampa: rock-dyskotekowy kawałek Bowiego ("Let's Dance", dobrze pamiętam?), potem jeszcze coś z typowych nagrań radia komercyjnego.
Trudno oceniać, bo jeśli się da 6 gwiazdek, to można nałożyć na siebie najlepszy film Van Damme'a lub Seagalla i ten, a to byłby grzech wobec Greya.