PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=599595}

Les Misérables: Nędznicy

Les Misérables
7,3 108 088
ocen
7,3 10 1 108088
5,0 27
ocen krytyków
Les Misérables: Nędznicy
powrót do forum filmu Les Misérables: Nędznicy

wizualnie pięknie się zapowiadał, ale jak usłyszałam Russela Crowa, musiałam wyłączyć (czyli w pierwszej scenie:), bo czułam
zażenowanie.
I to nie tak, że nie lubię musicali, bo lubię i nawet operę lubię, właściwie to przeważnie słucham
oper, ale tylko wtedy, jak bohaterowie umieją śpiewać.

ocenił(a) film na 9
sveva-

Russel Crowe jest... specyficzny :), ale dla Anne Hathaway i przede wszystkim Hugh Jackmana warto się przemęczyć. Nie mówię, że oni jakoś genialnie śpiewają xD.
Jednakowoż przy Amandzie Seyfried uszka też można zasłonić ;)

ocenił(a) film na 8
littlelotte52996

A mi się akurat podobało jak Russela Crowa spiewa ;)

ocenił(a) film na 9
aiszka_2

O, zmieniłaś mu płeć xD

ocenił(a) film na 8
littlelotte52996

O rzeczywiście :) Skopiowałam nie patrząc .

aiszka_2

Może muczy jak Krowa i dlatego ci się skopiowało nie patrząc

ocenił(a) film na 5
littlelotte52996

Russel najlepszy był, męski głos a nie jakieś piewy :P

kwasnezelki

Głos dobry, ale śpiewać nie potrafi

ocenił(a) film na 10
littlelotte52996

Spiew Seyfried brzmiał jak kopulujący gołąb

littlelotte52996

Hmm... A mnie sie glos Amandy podobal - taki delikatny, anielski.

ocenił(a) film na 8
sveva-

Ja byłam Crowem zaskoczona i to bardzo pozytywnie! "Stars" w jego wykonaniu nabrało takiego charakretu i mocy, że przez jakiś czas katowałam to w kółko. Nie śpiewa idealnie, ale jego głos wspaniale pasuje do roli.
Wg mnie wypadł lepiej, niż Jackman, któremu głos łamie się w co drugiej scenie i za każdym razem brzmi tak samo.
A najgorszy był Eddie jako Mariusa... cały wątek romantyczny jego z Cosett był słaby a duety tej dwojki koszmarne.

ocenił(a) film na 9
Ellerena

Jackman wypadł o niebo lepiej. Po pierwsze interpretował to, co śpiewał, po drugie miał mocniejszy i ładniejszy głos. "Stars" nabrało charakteru i mocy? Masz na myśli to murmurando, które Crowe odstawił? Brakowało mu głębi i mocy w głosie, którą mają Phillip Quast, Terrence Malone, Roger Allam czy Norm Lewis. Sprawił na mnie wrażenie, że praktycznie śpiewa bo śpiewa, ale nie bardzo wie co, a tym bardziej nie wie jak. Jackman nie brzmiał idealnie, ale grał po prostu genialnie. Głos mu się faktycznie czasami łamał, ale swój monolog zagrał tak fantastycznie, że w ogóle nie zwróciłam na to uwagi, podobnie było z "Who am I?". A za sam finał należał mu się Oscar:)

Nie wiem, kim jest Mariusa, ale wg mnie Eddie śpiewał bardzo ładnie i pasował do roli:D

littlelotte52996

Dla mnie Russel Crowe w tym filmie to chyba jakiś wypadek przy pracy. Totalna porażka. Chyba ludzie od castingu wybierając go mieli chwilowe zaćmienie umysłu

ocenił(a) film na 8
littlelotte52996

Marius, literówka. Jego głos jest dla mnie... obrzydliwy. Zawodzący i zdecydowanie nie do słuchania. Chociaż śpiewać umie, niechętnie muszę przyznać, do roli tez pasuje (natchniony romantyk, brrr) - ale gdy zaczynał wyć, ledwo mogłam go znieść. Co poradzę - są różne gusta.

Jackman interpretował aż do przesady, przeciągając każdą ostatnią sylabę. Grał świetnie, ogólnie go lubię jako aktora, ale nie, kiedy śpiewa. Nawet pełen emocji, jego głos był... monotonny. Silny? To Russel jak dla mnie miał silny głos w tym filmie, on i kilku chłopaków z barykady.

Ci pozostali Javiert'ovie to profesjonalni śpiewacy operowi.. nie można ich porównywać. Są świetni, ale oni okazywali aż za wiele emocji. Dla mnie Javiert to obojętny wobec życia stróż prawa, któremu emocje są niemal obce. Zbyt wiele już widział, żeby wciaż pozostać wrażliwym. To służbista, człowiek pracy, jej oddał życie. Schwytanie Jeana to jego życiowy cel i porażka zarazem, nic dziwnego, że budzi jego nienawiść.
I to słychać u Crowe'a.

użytkownik usunięty
Ellerena

Też uważam, że Crowe sobie poradził. A Marius brzmi jak Kermit i to trochę drażni.

ocenił(a) film na 9
Ellerena

"Są świetni, ale oni okazywali aż za wiele emocji. Dla mnie Javiert to obojętny wobec życia stróż prawa, któremu emocje są niemal obce. Zbyt wiele już widział, żeby wciaż pozostać wrażliwym. To służbista, człowiek pracy, jej oddał życie."

Problem w tym, że Javert to nie jest jednoznacznie zła postać, wręcz przeciwnie. Nie był do końca służbistą, raczej oparł swoje życie na zasadach, które - wydawałoby się - są zupełnie słuszne i oparte na utartym rozumieniu sprawiedliwości. Dlatego "Stars" jest aż solówką. Javert ma w musicalu relatywnie mało wystąpień, które mogłyby pokazać jego psychikę - a "Stars" jest właśnie jedną z nich. I tę piosenkę należało właśnie "przegrać" - żeby uświadomić widzowi, że Javert nie jest tylko bezwolną maszyną, wypełniającą rozkazy dowódców. To jest postać wręcz tragiczna, najtragiczniejsza w musicalu - człowiek, który w życiu widzi tylko prawo i pojmowaną w specyficzny sposób sprawiedliwość, święcie wierzy, że "honest work, just reward - that's the way to please the lord". Dla niego - dziecka więzienia - coś jest albo złe, albo dobre i nie ma gradacji. Kradzież to kradzież, nieważnie czy królewskich insygniów czy bochenka chleba. Kradzież to zbrodnia, za którą trzeba odpowiedzieć - to jedyny sposób, aby na świecie zapanował ład. I moment, w którym jego "zbrodniarz" ratuje mu życie jest nie tylko przełomem czy załamaniem. Dla Javerta upada cały świat, wszystkie wartości, w które wierzył.
A Crowe pokazał służbistę, jednoznacznie negatywnego, wykonującego tylko to, co każe mu "władza". Wywarł na mnie wrażenie wręcz "wypranego" z jakiegokolwiek sposobu myślenia, większość piosenek mruczał, nie było w nich siły przekazu, ciągle patrzył w jeden punkt. I grał człowieka, który nie ma ŻADNYCH zasad moralnych - oprócz prawa czy rozkazów.

A Jackmanem jestem zachwycona. Wg mnie wcale nie interpretował "za bardzo", wręcz przeciwnie, interpretował idealnie. Nie da się ukryć, Jean Valjean to rola patetyczna. I Jackman - moim zdaniem - wyeksponował tę patetyczność, a przy okazji nadał Valjeanowi bardzo "ludzki" rys, budzący sympatię (on to chyba po prostu ma w sobie :D) i - może właśnie przez tę monotonię głosu i nie zawsze perfekcyjny wokal - był taki bardziej - jakby to ująć... przyziemny. W każdym razie zasłużył sobie na tego Oscara:D

A, Javert, nie Javiert :D
Pozdrawiam - świat jednej opinii byłby nudny:)

ocenił(a) film na 5
littlelotte52996

Pragnę na początku podkreślić, że od jakiegoś czasu kojarzę twoją osobą, i lubię bardzo czytać twoje opinie, bo są konkretne, rzeczowe i rozsądne. Dlatego mam takie nurtujące pytanie- skoro ten film ma tyle wad, to czemu wyceniłaś go na arcydzieło?

Żeby nie było, że ot tak rzucam jakieś zarzuty, to dodam moją opinię czemu uważam ten film za średni. Moją przygodę z musicalem zaczęłam od Upiora w Operze z Emmy Rossum, i zachwyciłam się wokalami (nie rozumiem, czemu Nostalgia Critic uparł się na ten film, że niby słaby był), każde zdjęcie było jak obraz, film budował konsekwentne napięcie, i piosenki były cudownie wykonane.

Więc no miałam takie same oczekiwania po Les Miserables, będąc zachęcona zwiastunami. Ale wystarczyło, że Crowe otworzył usta... i już wiedziałam, że nie należy się za wiele od tego spodziewać. Więc jednym z głównych zarzutów jakie mam pod ten film to potraktowanie piosenek po macoszemu, zamiast zatrudnić aktorów co faktycznie potrafią śpiewać, to wrzucili tych, którzy są sławni. Przy Geraldzie Butlerze się udało, bo potrafił wyciągnąć wyższe tony i oddać emocje, Crowe mimo iż też jak Butler ma własny zespół, nie potrafi ani ukazać emocji, ani śpiewać tak wymagających piosenek.

Drugi dość spory zarzut jaki mam to to, że tak na dobrą sprawę nie ma jakiegoś zakotwiczenia jeśli chodzi wyprowadzenie choć jednej historii porządnie. Pojawia się sporo postaci a mam wrażenie, że żadna nie dostała dostatecznie sporej ilości uwagi, Anne Hathaway pojawia się na bardzo krótko, a jej historia gna na złamanie karku, nie dając nam szans aby wczuć się tą historię, a na dodatek pojawia się spory time- skip, więc postacie, które ledwo co się pojawiły i które ledwo co poznaliśmy spotykamy po długiej przerwie, której tak na dobre nie widać, bo nie została w żaden sposób zaznaczona, i nawet po tym środku, te postacie dalej wydają się być tylko szkicem, a nie konkretnie zarysowaną postacią, która wnosi coś do historii.

Ten film kojarzy mi się z tą pozycją http://www.filmweb.pl/film/Bobby-2006-88338 pod tym względem -mamy sporo bohaterów, każdy jest różny, ale koniec końców nie dbasz o nich, bo na dobrą sprawę albo nic albo niewiele wnoszą do danego wydarzenia.

No i praca kamery, jest wiele scen gdzie bardzo dobrze nagrane są sceny, ale jest też sporo gdzie pojawia się tzw "trzęsąca się kamera" co daje efekt uboczny - po prostu ciebie rozprasza, Jest to ryzykowny zabieg i nie wszędzie się nadaje, w tym filmie były sceny gdzie ten zabieg się nie nadawał. Jest wiele ujęć, z przypadkowymi kątami. No i sam montaż nie stara się zbalansować tego filmu.

I jest jeszcze kilka mniejszych zarzutów. Ale te są główne trzy grzechy, które rzuciły się w oczy.

Niektórzy mówią- "ale to nie ma być taki typowy musical, gdzie masz wysokiej klasy śpiewaków, tutaj są aktorzy i bardziej to ma być opowieść." Tylko, że spora część tego filmu jest śpiewana, a druga sprawa, jak na aspekt poświęcony opowiedzeniu historii, to też blado wypada, z tego względu że nie ma się uczucia, że czas mija, nie ma się uczucia, że faktycznie postacie się zmieniają. Jednego dnia są tacy, drugiego tacy, nie ma żadnego łącznika, tylko chlast i już jest - prosto w twoją twarz.

Żeby nie było, jest to trudna do adaptacji historia, zdaję sobie z tego sprawę, ale niestety tak spore wady dyskwalifikują go w moich oczach na arcydzieło, ponieważ film sprawia wrażenie niekompletnego. Wersja z 1998r jest lepsza moim zdaniem i warto ją mieć jako porównanie.

ocenił(a) film na 9
Moai

Czemu oceniłam na arcydzieło? Sama się nad tym zastanawiałam. To chyba jedyny film, który miał premierę ostatnimi czasy, w którym w pełni mogłam poczuć tę osławioną "magię kina". Zazwyczaj do filmów nie podchodzę uczuciowo - tu było przeciwnie. Na dobrą sprawę, wychodząc z kina mogłam przez godzinę pleść o wadach filmu, ale koniec końców byłam zupełnie oczarowana, zachwycona i oszołomiona. Zakochałam się, mimo że wady były widoczne gołym okiem. I chyba dlatego wystawiłam 10/10:) Może przyczyniła się do tego moja miłość do "Les Miz" jako musicalu, może trochę rewelacyjny Hugh Jackman - w każdym razie wyszłam zakochana.

"Żeby nie było, że ot tak rzucam jakieś zarzuty, to dodam moją opinię czemu uważam ten film za średni. Moją przygodę z musicalem zaczęłam od Upiora w Operze z Emmy Rossum, i zachwyciłam się wokalami (nie rozumiem, czemu Nostalgia Critic uparł się na ten film, że niby słaby był), każde zdjęcie było jak obraz, film budował konsekwentne napięcie, i piosenki były cudownie wykonane."

Co do piosenek, to bym aż tak nie przesadzała. A sam film też uwielbiam - co widać po moim nicku i avatarze:D

"Więc no miałam takie same oczekiwania po Les Miserables, będąc zachęcona zwiastunami. Ale wystarczyło, że Crowe otworzył usta... i już wiedziałam, że nie należy się za wiele od tego spodziewać. Więc jednym z głównych zarzutów jakie mam pod ten film to potraktowanie piosenek po macoszemu, zamiast zatrudnić aktorów co faktycznie potrafią śpiewać, to wrzucili tych, którzy są sławni. Przy Geraldzie Butlerze się udało, bo potrafił wyciągnąć wyższe tony i oddać emocje, Crowe mimo iż też jak Butler ma własny zespół, nie potrafi ani ukazać emocji, ani śpiewać tak wymagających piosenek."

Ale oni grali zupełnie różne postacie. Przy Upiorze potrzeba było zdolnego aktora i fantastycznego piosenkarza. Przy Javercie - potrzeba było genialnego aktora i nieziemskiego piosenkarza. Genialnego aktora, żeby oddał to co napisałam wyżej, nieziemskiego piosenkarza - cóż, przynajmniej taiego, który czasem otwiera usta.
Ponoć Crowe'a zaproponował do roli Jackman. Cóż, każdy człowiek popełnia błędy...

"Drugi dość spory zarzut jaki mam to to, że tak na dobrą sprawę nie ma jakiegoś zakotwiczenia jeśli chodzi wyprowadzenie choć jednej historii porządnie. Pojawia się sporo postaci a mam wrażenie, że żadna nie dostała dostatecznie sporej ilości uwagi, Anne Hathaway pojawia się na bardzo krótko, a jej historia gna na złamanie karku, nie dając nam szans aby wczuć się tą historię, a na dodatek pojawia się spory time- skip, więc postacie, które ledwo co się pojawiły i które ledwo co poznaliśmy spotykamy po długiej przerwie, której tak na dobre nie widać, bo nie została w żaden sposób zaznaczona, i nawet po tym środku, te postacie dalej wydają się być tylko szkicem, a nie konkretnie zarysowaną postacią, która wnosi coś do historii."

A oglądałaś oryginalny musical? Roli Fantine właśnie tyle poświęca się tam uwagi, no może jest jeszcze nieco dłuższe "Come to me" (uwielbiam tę piosenkę, szczególnie w wykonaniu Rutie Henshall). Patti LuPone, londyńska Fantine mówiła o swojej roli "It was the perfect theatrical experience, it was a perfect play with a perfect cast in a perfect enviroment (...) and it was a perfect part - 20 minutes on the stage... sing a great song... die... 2 hours off stage, come back as a ghost".
Rola Fantine jest króciutka, ale umiejętności aktorskie Anne Hathaway wystarczyły, aby postać zaznaczyć, pokazać... Naprawdę oscarowa rola.
Co do szkiców postaci - Jackman zagrał moim zdaniem świetnie, Anne Hathaway również, ale Crowe, Amanda Seyfried... Trudno się słuchało, zwłaszcze że rola Cosette wymaga naprawdę świetnego głosu, żeby widz ją zapamiętał. Uwielbiam w tej roli Katie Hall - miała chyba 19 lat, kiedy ją śpiewała, ale jej sympatyczny wyraz twarzy i bardzo ładny sopran znacznie bardziej zapadały w pamięć niż wycie Amandy. Tak swoją drogą, Katie była też fantastyczną Christine:D
Co do Eddiego Redmayne'a to nie żywię jakichś zbyt silnych uczuć. Na mój - słaby zresztą - słuch, śpiewał bardzo ładnie, pasował do roli, nie ośmieszył się. Nie był jakimś powalająco przystojnym macho z mottem "wszystkie foczki w mieście moje", tylko delikatnym, romantycznym, niezdecydowanym chłopcem. Nie typem amanta filmowego, którego miałam wrażenie - część przedstawicielek płci żeńskiej się spodziewała.
A no i Eponine. To będzie bardzo subiektywne, bo mam alergię na Samanthę Barks. To znaczy, czasem ją lubię, ale ogólnie moją ukochaną piosenkę - "On my own" - zaśpiewała w porównaniu z Leą Salongą czy Linzi Hateley - niezwykle słabo. Mówię o jej wykonaniu scenicznym, a co do filmowego...

Cóż... Główną wadą tego filmu jest nierównomiernie rozłożone napięcie. Chwile, które "tekściarsko" są "suche" - na przykład "Stars", zamiast podkreślić, prawie do przesady - ujęciami, scengorafią itd., skoro już wzięli aktora, który o śpiewaniu wie tyle co lama o szydełkowaniu, wręcz ograbili. Wyszło z tego to, co napisałam wyżej - zamiast pogłębić wizerunek psychologiczny, tylko go spłycili. Z "On my own" rzecz się ma odwrotnie - ta piosenka wręcz ocieka dramatyzmem.
"I love him, but when the night is over,
he is gone, the river's just a river.
Without him the world around me changes,
the trees are bare and everywhere the streets are full of strangers!"
I na dodatek deszcz mieszający się z łzami, Samantha słaniająca się po ziemi jak w konwulsjach, urywany głos, tragizujące "I love him... but only on my own"... No patos wylewa się wszystkimi brzegami ekranu.
Czy nie lepiej było ratować w ten sposób to murmurando, które odstawiał Crowe, a umiejącą śpiewać i całkiem przyjemną aktorsko Samanthę zostawić w spokoju, coby widz się mógł na tekście skoncentrować?

"No i praca kamery, jest wiele scen gdzie bardzo dobrze nagrane są sceny, ale jest też sporo gdzie pojawia się tzw <<trzęsąca się kamera>> co daje efekt uboczny - po prostu ciebie rozprasza, Jest to ryzykowny zabieg i nie wszędzie się nadaje, w tym filmie były sceny gdzie ten zabieg się nie nadawał. Jest wiele ujęć, z przypadkowymi kątami. No i sam montaż nie stara się zbalansować tego filmu."

Taa, kamera z ręki - I'm lovin' it. Jak to mówią filmowcy z Hongkongu? "Ręczna kamera przysłania trzy błędy: kiepskie aktorstwo, słabą scenografię i lichą reżyserię" :D
Czasem miała wrażenie, że już zabrakło im kasy/czasu na duble. Błędów mnóstwo, ujęcia przypadkowe, aktorzy często nie znajdują się na tych miejscach, na których byli wcześniej - majster raz jest za Fantine, raz przed nią, Valjean ma magiczny cylinder, który raz ma na głowie, a w następnym ujęciu już znika. Trochę mi to przypominało "Igrzyska śmierci" - niedbałe kadry, które miały niby nadawać "realistyczny charakter". Z drugiej strony, są sceny w których gra kamery jest po prostu fantastyczna. Jest nierówno, ale akurat duża liczba zbliżeń zrobiła filmowi na dobre.
Przeczytałam niedawno, że film w wersji reżyserskiej (mam nadzieję, że się ukaże:)) miał 4 godziny. Ciekawa jestem, czego dotyczyły skróty?

"Niektórzy mówią- <<ale to nie ma być taki typowy musical, gdzie masz wysokiej klasy śpiewaków, tutaj są aktorzy i bardziej to ma być opowieść.>> Tylko, że spora część tego filmu jest śpiewana, a druga sprawa, jak na aspekt poświęcony opowiedzeniu historii, to też blado wypada, z tego względu że nie ma się uczucia, że czas mija, nie ma się uczucia, że faktycznie postacie się zmieniają. Jednego dnia są tacy, drugiego tacy, nie ma żadnego łącznika, tylko chlast i już jest - prosto w twoją twarz."

Spora część filmu jest śpiewana:) W oryginalnym musicalu wypowiedzianych jest 5 (słownie: pięć) słów, więc relatywnie dużo w filmu mówienia. Plotą wręcz jak najęci xDD
Film się dość wiernie trzyma oryginału, czasem wręcz "dopowiada" coś do musicalu. Mariusz się ni mniej ni więcej tak pojawia: po prostu wchodzi i śpiewa, że "Lamarque is ill and fading fast"...

Ale i tak polecam. Dla samego Jackmana i Anne Hathaway, dla Heleny Bohnam Carter i Sachy Baron Cohena, dla Eddie'ego Redmayne'a warto zobaczyć.

PS: Film ma jeszcze jedną ważną wadę: mieli Hadleya Frasera i nie pozwolili mu śpiewać!
Pozdrawiam:D

littlelotte52996

No bez przesady, trochę pozwolili. Trochę...

ocenił(a) film na 8
Moai

Piszesz o tym że żadnej z postaci nie poświęcono należytej uwagi, a film trwał 2 i pół godziny! Gdyby autorzy produkcji chcieli faktycznie skupić sie bardziej na poszczególnych postaciach to wyszłoby z tego dzieło conajmniej czterogodzinne. Ja wiem że musical nie jest wiernym odwzorowaniem książki Victora Hugo, ale jest na niej oparty, a w książce tak marginalnej postaci jak biskup Digne autor poświęciłponad 100 stron. Co do Anne Hathaway to gra tak krótko z uwagi na to że historia jej bohaterki jest dość krótka.

ocenił(a) film na 5
Kot25

Albo po prostu wywalić część mniej istotnych postaci? Oraz wątków, które nic do historii nie wnoszą? A skupić się na tym co najważniejsze? Nie wiem teraz po tylu miesiącach tak szczerze nie mnie to już nie obchodzi xD

Moai

Które postaci są mniej istotne? Musical ujmuje historię Valjeana i (w tym wypadku) ścigającego go Javerta. Kiedy przyjrzałam się wszystkim wątkom, wszystkim postaciom, to są one zawsze w jakiś sposób powiązane z Valjeanem. Biskup, który sprawia, że Valjean zmienia swoje życie (uważam, że lepszym pomysłem było umieszczenie go na końcu niż Eponine). Fantine, ktoj pomaga i której córką później się opiekuje. Thenardierowie - odbiera od nich Cosette, a poza tym na początku w Paryżu wydają go Javertowi, a później rehabilitują go przed Mariusem. Cosette - wiadomo, podopieczna Valjeana; i to przez nią niektóre osoby, jak Marius, są z nim powiązani, a przez to i Eponine. Studenci natomiast wyjaśniają, skąd się wzięła barykada na którą w końcu Valjean trafia, przywiedziony tam listem Mariusa. Ratuje tam Javerta, które po tym wydarzeniu zaczyna mieć wątpliwości co do valjeana i swojego dotychczasowego światopoglądu. No więc, kto tu jest zbędny czy mniej istotny?

ocenił(a) film na 5
czarodziejkamab

Nie wiem do mnie ten cały trójkącik miłosny nie przemawiał i ja bym tych Thenardierów też przycięła by ich rola była zredukowana do minimum. Ale mówię teraz jest mi ciężko cokolwiek powiedzieć, bo już niewiele z tego filmu pamiętam, i teraz przyznaję nie chce mi się tracić czasu na rozmyślanie jak można byłoby scenariusz napisać, by postacie były bardziej znaczące i nie wywoływały wrażenia "wepchniętych na siłę" - no bo dla mnie to tak wyglądało, że film wziął za dużo postaci, za dużo wątków co spowodowało, że wszystko było potraktowane po macoszemu. Mnie ten film aż tak nie obchodzi, bym inwestowała w niego więcej swojego czasu. Zwłaszcza teraz kiedy prawie rok minął.

Ellerena

Owszem, Russel Crowe ma silny głos, nie przeczę, ale śpiewał fatalnie. Ciężko mi było go słuchać. A "Stars" niemal zmasakrował. Jedna z pomyłek tej obsady.

ocenił(a) film na 8
Ellerena

Przykro mi to mówić, ale "Stars" Crowe'a mnie rozśmieszyło podczas seansu - brak w ogóle jakiejkolwiek głębi (na płaszczyźnie aktorstwa, już nie wnikam w umiejętności wokalne), brak emocji, no i na dokładkę głos, którego ciężko się słucha. Natomiast Jackmanem to ja byłam urzeczona od pierwszych scen (jego monolog podczas nawrócenia!). Zagrał świetnie każdą scenę, a łamiący się głos dodawał jeszcze wszystkiemu realizmu. Gdyby Crowe zagrał chociażby dobrze, to i jego beczenie nie byłoby dla mnie denerwujące. Tak jest z resztą aktorów, którzy może nie mają świetnych głosów i jakoś cudnie się ich nie słucha, ale nadrobili grą. Oczywiście, to moja opinia, nie mam zamiaru nikogo nią urażać ;)

ocenił(a) film na 9
buszasz

Co mnie najbardziej zaskoczyło podczas seansu (jeśli chodzi o pozytywy), to ani razu nie przyszły mi na myśl uwagi w stylu "O, Wolverine śpiewa" albo "Van Helsing się nawraca". Jackman był fantastyczny:)

Crowe nie beczał. Żeby to robić, trzeba czasem otwierać usta xD

ocenił(a) film na 8
littlelotte52996

Tak, mnie to samo zszokowało, tym bardziej, że nigdy nie uważałam Jackmana za jakiegoś genialnego aktora wartego wielkiej uwagi (znałam tylko wspomniane przez Ciebie kreacje, a umówmy się - dechu w piersiach nie zapierają). Natomiast w "Nędznikach" - objawienie. Przecudnie zagrana rola. I przecudnie zaśpiewana.

Co do Crowe'a, to ciężko mi jakkolwiek szerzej komentować jego występ, niż: klapa na całej linii. Bez urazy fani, oczywiście. ;)

ocenił(a) film na 9
buszasz

Dziwią mnie ludzie, którzy go podziwiają. Znaczy on w ogóle jest bardzo dobrym aktorem, ale nie tutaj. A już najbardziej jestem zdziwiona, że można stwierdzić, że był lepszy niż Norm Lewis czy Phillip Quast.

Ja Jackmana widziałam jeszcze w "Prestiżu" i tam też grał fantastycznie (i wyglądał:D). Ale kiedy szłam do kina byłam przekonana, że zacznę się śmiać, jak przypomnę sobie jego kreacje w "pewnych filmach" (które, nawiasem mówiąc, bardzo lubię, ale poziomem artystycznym raczej nie powalają). I szczerze mnie zatkało. Po pięciu minutach zapomniałam, że on grał jeszcze jakieś inne role. Jak to tu ktoś zgrabnie ujął: jeśli geniusz aktorski polega na tym, że widz jest w stanie chociaż przez chwilę zobaczyć postać, a nie aktora, to Jackman na tego Oscara zasłużył ze 100 razy.

A co sądzisz o Amandzie Seyfried?

ocenił(a) film na 8
littlelotte52996

O rety, nie wiem, czemu nie odpisałam wcześniej :D

Amanda zaskoczyła mnie... pozytywnie. Nie przepadałam za nią po kilku lekkich produkcjach, tutaj też jakoś nie powaliła mnie na ziemię grą aktorską ani wokalem, ale jako że spodziewałam się klapy, to mogę powiedzieć, że wywarła na mnie dobre wrażenie. ;-)

użytkownik usunięty
littlelotte52996

Był lepszy. W powieści Javert był wypranym z emocji służbistą, który widział świat na czarno-biało, bez żadnego zawahania. Crowe zagrał właśnie takiego inspektora, grał praktycznie tylko oczami.

A Quast - wybacz, ale jego przerysowywanie do granic jest po prostu śmieszne. Jak usłyszałem w jego wykonaniu samobójstwo Javerta i to jego "There is either Valjean or JAAVEEEEHGHRT!" to myślałem, że koleś sobie jaja robi.

ocenił(a) film na 9

Mhm. Po pierwsze, weź sobie poprawkę na to, że gość grał w teatrze. Zasadniczo większość ról TEATRALNYCH jest zagrana TEATRALNIE. Bo w teatrze nie zrobisz zbliżenia, nie rzucisz ładnego krajobrazu w tle, dramatycznego looku w przepaść też nijak nie pokażesz. Tym bardziej że "Les Mis" w wersji na 10. rocznicę, to musical bez ruchu scenicznego. Więc, zgadza się, Quast za żadne skarby tego świata nie mógł grać oczami, bo nikt by tego nie zauważył. Grał - jak przystało na aktora musicalowego - głosem.

A Javert - jak napisałam powyżej - to nie Terminator, tylko człowiek z bardzo skomplikowanym systemem wartości.

Ellerena

Czytając różne opinie o tym filmie zauważyłam, że osobom, którym przypadła do gustu rola i śpiew Crowe'a nie podobał się Jackman i odwrotnie. (jak u was Ellerena i littlelotte52996 ;) ). A mnie akurat podobali się obydwaj. Jackman świetny, przekazujący wiele emocji, Jean taki jak powinien być, najpierw widzimy silnego więźnia, potem wrażliwego człowieka. Uwielbiam momenty z małą Cosette, od pierwszych chwil widać jak to dziecko się staje dla niego ważne. Śpiew nawet jak chwilami był gorszy (mnie akurat odpowiadały jego wykonania oprócz piosenki Bring him home, która mu nie wyszła) to dla mnie była bardzo autentyczny, Bohater (Jean) wyraża swoje uczucia śpiewając tak jak potrafi (np. wyśpiewując modlitwę Bring him home).
Crowe także mi odpowiadał. Nie śpiewa rewelacyjnie, ale ma ładną, przyjemną dla ucha barwę. Ja widziałam głębie w jego wykonaniu Star. Według mnie przeżywa słowa tej piosenki, która właśnie też jest trochę jak modlitwa. Owszem nie ma tu takich emocji, jakie okazywał Hugh, Anne czy Samantha, ale to tej postaci by nie pasowało aż takie uzewnętrznianie się, to służbista, nauczył się tłumić uczucia, co nie znaczy, że ich nie ma. Widać, że go to denerwuje, że osoba, które zbłądziła mu ucieka i unika kary, która jej się, w jego przekonaniu, należy.
W ogóle prawie wszyscy aktorzy mi się podobali ich śpiew oraz emocję. Anne zasłużyła na Oskara. Helena Bohnam Carter i Sacha Baron Cohen genialni. No i dzieci zagrały także super :D
Jedyna osoba, której rola i śpiew mi się nie podobał to Eddie jako Marius. Nie to że nie umie śpiewać, ale jego głos był męczący i nie wiem, co te dwie bohaterki w nim widziały ;) Empty Chairs at Empty Tables jak wracam do tego filmu to zawsze mam ochotę przewinąć. Nie było aż tak tragicznie by to zaważyło na mojej ocenie, ale dla mnie był dużooo słabszy od reszty.

ocenił(a) film na 9
celika

Co do Crowe'a, to moje zarzuty już pisałam, po prostu spłycił rolę do tego, co napisałaś - "widać, że go to denerwuje, że osoba, które zbłądziła mu ucieka i unika kary, która jej się, w jego przekonaniu, należy". Już się może nie będę powtarzać, bo wyjdę na nudną i upartą:D

Cóż, świat jednej opinii byłby nudny:)

sveva-

Mnie właśnie miło zaskoczył, specyficzny głos, odzwierciedlający charakter postaci w jaką się wcielił

ocenił(a) film na 9
sveva-

Na wstępie pragnę zaznaczyć że kompletnie nie znam się na śpiewaniu, a to jest moja subiektywna opinia :) Jeśli chodzi o Russela Crowa i "Stars" to zdziwiło mnie nie tyle jego wykonanie co muzyka, sądziłam że będzie bardziej gniewna, podniosła - i wtedy stwierdziłam że "Stars" nie tyle opowiada o u czuciach czy emocjach bohatera ale o filozofii jaką wyznaje, dlatego nie słyszymy huczących bębnów czy piskliwych skrzypiec, ot taka mała rozprawa filozoficzna z chrześcijańskimi podwalinami. Po przeczytaniu powyższych komentarzy przesłuchałam wykonania "Stars" z wcześniejszych przedstawień, i jako laik mogę jedynie stwierdzić że poprzednicy Crowa mieli nieco mocniejszy głos. Co do Jackmana - śpiewał tak jak wymagała tego sytuacja, nieco zachrypnięty, i zasapany kiedy ciągnie linę od statku, i inaczej gdy jest pięknie ubranym dżentelmenem np. "Suddenly". Nie wiem co sądzić o głosie Eddie'go Redmayne'a wydawał mi się dziwny, jakby za bardzo wysoki czy piskliwy jak na młodzieńca walczącego o Francję. Na szczególną pochwałę zasługuje Sacha Baron Cohen oraz Helena Bonham Carter, wprost nie mogę przestać słuchać "Master of the house", bardzo podobała mi się rola Daniel'a Huttlestone'a, o ile dobrze myślę nie wykonuje on w całości piosenki "Little people", a szkoda :) Na koniec nie można wspomnieć o oświetleniu i scenografii, każda scena wyglądała niemalże jak fresk, przypomniał mi się obraz "Wolność wiodąca lud na barykady". Co dała mi ta wersja miusicalu? Zapoznałam się z niezwykłą opowieścią, dzięki niej przesłuchałam starsze wersie miusicalu, na pewno przeczytam książkę aby sprawdzić na ile miusical się z nią zgadza.

ocenił(a) film na 8
sveva-

Ja tam się na muzyce nie znam, więc opinia też mocno subiektywna :3
Rok temu, zarówno podczas samego filmu, jak i potem, kiedy słuchałam samej muzyki, i Crowe, i Jackman bardzo mi się spodobali, zresztą tak jak reszta obsady. Kiedy niedawno, po zapoznaniu się ze scenicznymi wersjami, puściłam sobie filmowe piosenki, odebrałam je już zgoła inaczej.
Crowe'owe "Stars", owszem, jest koszmarne, ale już w scenie samobójstwa całkowicie mnie przekonał. "Javert's Soliloquy" w jego wykonaniu jest u mnie na drugim miejscu, tuż po Quaście.
Śpiewu Jackmana też chwilami nie cierpię - "Bring him home" czy "Suddenly", które zresztą zostało dodane ni z gruszki, ni z pietruszki i dla mnie wcale nie pasuje do reszty piosenek - ale chwilami jego wykonanie bardzo mi się spodobało, choćby w "Valjean's Soliloquy" czy "Confrontation".
Eddie Redmayne to absolutnie "mój" Mariusz, uwielbiam jego śpiew i aż szkoda, że takiego "A heart full of love" nie wykonuje na ten przykład z Katie Hall, tylko z Amandą Seyfried, której głosu nie znoszę.
Samanthę Barks wolę w wersji scenicznej, ale w filmie wypadła też świetnie.
Baron Cohen i Bonham-Carter są, owszem, świetni, a słuchanie ich wersji "Master of the house" to sama przyjemność. Tyle że jakoś nie jestem w stanie przestać patrzeć na ich grę przez pryzmat książki, gdzie Thenardierowie nie są Elementami Komicznymi, ale parą okrutnych łajdaków walczących o przetrwanie. A ta para aktorów jest po prostu za ładna, za gładka; mogę chwalić ich role tak długo, jak długo nie myślę o tym, że to mieli być Thenardierowie.

sveva-

Uwielbiam musicale i bardzo zawiodłam się na tym filmie. Chyba miałam zbyt duże oczekiwania, bo film wydał mi się średni i nie rozumiem tych zachwytów nad nim.
Miałam podobne odczucia do twoich, gdy Russell Crowe i Amanda Seyfried zaczynali śpiewać, miałam ochotę przewinąć albo wyłączyć głośniki. Nawet Anne Hathaway mnie zawiodła, uważam że zaśpiewała i zagrał poprawnie, nie wiem skąd te zachwyty. Dla mnie najlepiej wypadł Hugh Jackman, ma fajny, mocny głos i gdy śpiewał czuć było emocje.

Film wizualnie piękny, ale dla mnie w musicalu bardzo duże znaczenie mają piosenki, niestety w tym filmie ich wykonanie strasznie kuleje.

sveva-

Ja chciałam wyłączyć zaraz jak Hugh Jackmann zaczął śpiewać xD No ewidentnie chłopina sobie nie radził. To przeciąganie i wibrujący głos.... nieee... Za to Russel Crowe - oooh! Ten to miał głos! Taki męski i wgl. Nie spodziewałam się tego po nim. Tylko dla niego kontynuuję oglądanie :) Pewnie jeszcze na Ann Hathaway będę chciała wyłączyć, ale może jakoś się przemogę do niej, bo po trailerze widziałam, że będzie ciężko.

ocenił(a) film na 9
Nadienn

dokładnie dla mnie Russel Crowe swoją mimiką i głosem mnie elektryzował i bardzo przyciągał, potrafię wracać do scen w których śpiewa bardzo często. dopiero gdy oglądałam któryś raz scenę rozpoczynającą się w kanale, w której potem popełnia samobójstwo idąc po schodach ma w oczach ŁZY, jako aktor zagrał genialnie.

reszta postaci była ok, najmniej ciekawymi glosami dla mnie była Amanda i jej amant. ale to tylko moje odczucia:)

remco

Eeeee... Amanda? A tam jakaś potrafiła śpiewać?

sveva-

Russel Crowe tak dla ścisłości w latach 80 miał zespół, w którym był wokalistą, a na początku lat 90 występował w musicalach. Oczywiście, każdego można skrytykować, ale oddajmy sprawiedliwość. jak dla mnie Russel wypadł bardzo dobrze.

ocenił(a) film na 10
infrared118

Russel był całkiem dobry w tej roli. Do teatralnych aktorów z West Endu czy Broadwayu mu daleko, ale fałszy nie było, przyzwoite vibrato, no i dobra gra aktorska. Mogę jedynie przyczepić się do jego wykonania "Stars". Miałam wtedy wrażenie, że śpiewa z tęsknoty do ukochanej, niż o chęci złapania faceta. Ale ogólnie, Russel jest jednym z plusów tego filmu :).

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones