Matka natura obdarzyła Gaspara Noégo wielkim... ego. Bohaterowie "Love" noszą imiona reżysera, napędzani są osobistymi pobudkami twórcy ("Chcę robić produkcje pełne spermy, krwi i łez.", oznajmia Murphy, główny homo eroticus filmu), wytrawne oko na dalszym planie wyłapie liczne nawiązania, tzw. Easter eggs, do jego poprzednich dzieł, wreszcie, w kulminacyjnym momencie, Noé strzeli widzom nasieniem po oczach. Nietrudno przecież przekuć 'egotyzm' na 'erotyzm'.
Od razu zaznaczę: nie twierdzę, że narcystyczne podejście to minus. Kino potrzebuje odważnych twórców a latynoski artysta – nie po raz pierwszy – nie bawi się w półśrodki, głośno, wyraźnie i dosadnie przekazując swoją wizję.
"– Fajny film wczoraj widziałem.
– Momenty były?
– No masz! Najlepiej jak... "
... rozpoczynała się kiedyś w radiowej Trójce każda audycja z cyklu "Para-męt pikczers, czyli kulisy srebrnego ekranu". Wspominane przez satyryków 'momenty' miały zwykle zabarwienie erotyczne. Recenzję "Love" można by właściwie zamknąć w tych dwóch słowach: 'Były momenty'.
Spróbujmy jednak dokończyć dialog...
– Fajny film ostatnio widziałem.
– Momenty były?
– No masz! Najlepiej jak bohaterowie w ogóle nie wychodzili spod pierzyny.
Kochanków poznajemy z retrospekcji Murphy'ego, które stanowią dla hedonisty eskapizm od beznamiętnego małżeństwa. Gdy mężczyzna zaczyna odtwarzać w pamięci sekstaśmę pod oklepanym tytułem "Uzależniąjąca siła miłości", szybko staje się jasne, że Noé zminiaturyzował świat swoich bohaterów do rozmiaru łóżka, w kąt ciskając wszystko to, co nie stymuluje narządów płciowych.
To właśnie sceny 'łóżkowe', najbardziej erogenne od premiery "Życia Adeli", są najmocniejszą stroną filmu i powinny być sprzedawane w pakiecie ze środkami na zaburzenia erekcji. Sfera intymna właściwie u reżysera nie istnieje. Możecie śmiało wykreślić słowo 'pierzyna" z dialogu powyżej. Noé prawdopodobnie nie ma w domu kołdry. Nie wiem nawet, czy ma lodówkę (nie widziałem, żeby bohaterowie coś jedli). Pan Grey może się ze swoim pejczem schować w playroomie i pograć na Xboxie. Tak, tak, "Pięćdziesiąt twarzy Greya", a nawet "Nimfomanka", to przy 'sentymentalnym filmie o pieprzeniu', jak o "Love" ustami Murphy'ego mówi Noé, dziecinne igraszki. Argentyński sex maestro zaprasza nas do wspólnej kopulacji z protagonistami, prezentuje ich w przeróżnych pozycjach i konfiguracjach. Kamera peszy się właściwie tylko raz – gdy dochodzi do trójkąta z transwestytą. Estetycznie jest wręcz idealnie, wszystko jest pięknie oświetlone, skadrowane i posklejane. Atmosferę podkręca jeszcze muzyka; bohaterowie oddają się uciechom a gitara... rżnie w najlepsze. Przepis na afrodyzjak? Czerwone zasłony, lampka wina, 'Maggot Brain' w wykonaniu Funkadelic i prześcieradła do wymiany.
Żeby nie było tak kolorowo... Schody (ruchome) zaczynają się, gdy bohaterowie wychodzą z łóżka i zaczynają używać ust do komunikacji. Bańka mydlana pęka wtedy jak prezerwatywy Murphy'ego. Najlepiej zobrazują to słowa bohatera: "Człowiek bez miłości jest jak... <nie możecie się pomylić>... wróbel bez powietrza.". Właśnie taką sentencją raczy nas alter ego reżysera. Do tego dochodzą jeszcze utarte frazesy oraz wulgaryzmy na poziomie "Ty nawet dobrze obciągnąć nie umiesz!". Najwidoczniej reżyser zrezygnował z zawartości wnętrza swoich bohaterów na poczet głębi obrazu (3D). Zrzucić to trzeba na karb improwizowanych scen. Aktorzy dostali bowiem na planie wolną rękę i scenariusz długości siedmiu (!) stron (dłuższe są już chyba utwory muzyczne akompaniujące kochankom po rozpisaniu na pięciolinii). Efekt? Prawo Murphy'ego zachodzi raz za razem.
Prywata> Myślę, że lepszym rozwiązaniem byłoby zrezygnowanie z jałowych konwersacji i opowiadanie historii za pomocą ciał bohaterów. W przyjętej konwencji komunikacja werbalna wyraźnie 'spłyciła' jednostki. Niby przeżywają swoje rozterki, ale są to raczej dramaty z kategorii kina oralnego niepokoju.
I pewnie jest to zgrywa, bo niby nie to jest tutaj najważniejsze, ale po seansie pozostaje niesmak (co za paradoks), że estetyka filmu została otoczona taką bylejakością. Co gorsza – przysłuchiwanie się i obserwacja pozbawionych wyobraźni postaci, sprawia, że z każdą wizytą kochanków w łóżku, seks zaczyna zwyczajnie nużyć. A tego już reżyserowi nie wybaczę.
Jest taki dowcip (odpowiedziany nawet przez samego Noégo na konferencji prasowej filmu):
"– W jaki sposób Argentyńczyk może popełnić samobójstwo?
– Skacząc ze szczytu swojego ego.".
Przy nadmiarze nasienia i niedoborze innych substancji, droga na szczyt może być bardzo śliska.
Przy okazji zapraszam na: https://m.facebook.com/HomoWirtualni-521575844539106/?ref=bookmarks