Co prawda, nie spodziewałem się po tym filmie cudów, bo jego reżyser Brian De Palma nie należy do moich ulubieńców, ale jednak liczyłem na przyzwoitą rozrywkę i dreszczyk emocji. Tych ostatnich trochę było, trzeba to oddać, ale tylko w pierwszej części filmu.
„Mój brat Kain” próbuje nawiązywać do filmów mistrza suspensu Hitchcocka i ulubionego motywu tego reżysera, czyli rozszczepienia osobowości, nie robi jednak tego zbyt skutecznie. Daleko mu do poziomu „Psychozy”, „Zawrotu głowy” czy chociażby „Szału”. U Hitchcocka po początkowym trzęsieniu ziemi napięcie zazwyczaj stopniowo rosło, natomiast u De Palmy początek jest, i owszem, mocny i obiecujący, jednak później nie ma nawet cienia emocji.
Z tego wszystkiego najmocniejszą stroną filmu jest odtwórca głównej roli, John Litghow. Jego dość specyficzna fizjonomia akurat jak ulał pasuje do ról psychopatów i trzeba oddać, że John jest w tej roli wiarygodny.
No i finał. O ile wspomniane filmy Hitchcocka kończą się zazwyczaj mocnymi akcentami, o tyle końcówka „Mojego brata Kaina” jest bardzo słaba i, co tu dużo mówić, dość tandetna.
Oczywiście, porównywanie „Mojego brata Kaina” z dziełami Hitchcocka jest dość dziwaczne, ale tak się złożyło, że jednego dnia obejrzałem i film De Palmy i „Szał”, i nie mogłem się powstrzymać od takiego porównania.
A więc dziełko De Palmy nie sprawdza się ani jako dreszczowiec, ani jako studium schizofrenii, ani nawet jako pastisz gatunku. Ot, taki typowy przeciętniak. 5/10.