Dwie przyjaciółki zarabiają na życie, likwidując mieszkania po zmarłych niedawno osobach. Cześć sprzętów i bibelotów, które znajdują, sprzedają na pchlim targu. Kiedy spotykają Piotra, który pracuje w fabryce pudełek, rozpoczyna się między nimi dziwna gra.
"Małe stłuczki" to film o przypadkowym spotkaniu ludzi, którzy z różnych powodów nie lubią wyznaczonych szlaków. Chcą szczęścia na własnych, a nie podyktowanych przez innych warunkach.
To także film o miłości, a raczej o tym, co robić, aby się przed nią obronić, bo miłość jest zachłanna, egoistyczna i nie prowadzi do niczego dobrego. Miłość przeczy niezależności, nie może więc być składnikiem szczęścia zaplanowanego przez naszych bohaterów.
To film o tym, czy daje się z miłości wybronić za pomocą małej stłuczki, czy też, gdy w grę wchodzą prawdziwe emocje, musi się ona skończyć karambolem.
W filmie Aleksandry Gowin i Ireneusza Grzyba realizm malowniczo zderza się z absurdem. W tak skonstruowanym świecie szara Łódź zostaje oświetlona kalifornijskim słońcem, a bohaterowie śnią o całowaniu się z borsukiem i wysłuchują przerażających opowieści na temat psiego smalcu. Nonszalancja, przyjemny nastrój i surrealistyczny humor to jednak tylko elementy zastawionej na widza pułapki. Zamiast beztroskiej fantazji otrzymujemy na ekranie wiarygodny portret pogmatwanego, pozbawionego stabilności i karmionego iluzjami życia dzisiejszych dwudziestoparolatków. Trójkąt uczuciowy między Asią, Kasią i Piotrem w rzeczywistości opiera się na chwiejnych podstawach, a pozorna niezależność bohaterów jest tak naprawdę oznaką bezradności i desperacji. "Małe stłuczki" to antykomedia romantyczna, która zamienia się w kronikę wypadków miłosnych, a zamiast szczęśliwego zakończenia oferuje nam piękną katastrofę.