Gdyby nie idiotyczna, "holiłódzka" ostatnia scena (niemająca nic wspólnego z rzeczywistymi losami bohatera), która nawet ćwierćinteligentowi wyda się sztuczna i wklejona do tego filmu na siłę, a psująca nieco bardzo pozytywne wrażenie całości obrazu Alana Parkera. Niemniej film to godny obejrzenia, pamiętam, że widziałem go naście lat temu i przez te wszystkie lata go miałem gdzieś z tyłu głowy, podczas ponownego seansu mogę napisać, że film to naprawdę bardzo dobry, a gdy do tego dodamy autentyczność zdarzeń (pomijam końcówkę) to włos się jeży na głowie.
Spoiler: no właśnie końcówka mnie rozczarowała, to samotne przejście po wyjściu z wiezienia? taki patos jakiś. I dziwne dla mnie jest, że koleś zabija przypadkowo całego herszta w wiezieniu i potem nie ma żadnych skutków karnych?
Sam bohater (W. Hayes) w swojej książce podkoloryzował to wyjście z więzienia (choć nie tak jak w filmie), oficjalnie miała to być ponoć jakaś "oficjalna łapówka", bodaj efekt działań jakiegoś amerykańskiego senatora czy ambasadora (było o tym coś ledwo wspomniane w scenie widzenia z dziewczyną). W każdym razie, aż dziwi bierze, że Amerykanie zawsze tak łopatologicznie muszą podkreślać "zwycięstwo Dobrego nad Złym", co akurat w tym filmie było dodane na siłę, zupełnie zbędne i nie to stanowiło sensu treści, przesłania filmu.