stworzone przez dwóch znakomitych aktorów w bełkotliwym i beznadziejnie słabym filmie o
niczym, który ciągnie się jak flaki z olejem i nie zawiera żadnej puenty - czyste marnotrawstwo - bo
- przynajmniej w moim przekonaniu rola Phoenixa i troszkę gorsza Hoffmana są lepsze niż papa
Smerf/Lincoln Daniela Day Lewisa....No ale sam film - beznadzieja....
."..beznadziejnie słabym filmie o niczym..." Po tym zdaniu można stwierdzić, że ewidentnie nie zrozumiałeś filmu.
A co w nim bylo do zrozumienia ? Poza próbą wyprania umysłu straumatyzowanego wojną alkoholika przez sekciarza wzorowanego na założycielu kościoła scjentologicznego ? Historyjka nudna i przegadana, scenariusz rozleziony i pozbawiony puenty, niewywołujący grama emocji - całość ratuje jedynie znakomita gra duetu aktorów...
No więc własnie już po tym co napisałeś już wiadomo, że film nie jest jednak o niczym. Dlatego dziwi mnie takie pisanie.
Jaką konkluzję film postawił ? Co zmieniło się w życiu któregoś z bohaterów ? Obaj pozostali w tym samym punkcie wyjścia co we wstępie opowiadanej historii - w zasadzie cały spędzony współnie czas był czasem straconym - nic nie wniósł do ich życia poza paroma łykami współnie wypitego bimbru....
PS jedyna scena jaka pozostała mi w pamięci to Phoenix trzepiący gruchę na plaży i kopulujący z babą z piasku oraz Hoffman stojący przy umywalce, któremu gruchę trzepie żona...Cała reszta to bełkot o niczym - natchniona mina Hoffmana wypowiadającego natchnine bełkotliwe teksty o niczym i agresywne zachowania zdegenerowanego alkoholika w wykonaniu Phoenixa....
właśnie w tym rzecz, o której wspominał elo84. ewidentnie nie zrozumiałeś filmu. ni mniej, ni więcej. Skoro dalej w wypowiedzi sugerujesz, że w życiu (któregoś z) bohaterów nic się nie zmieniło i pozostali w tym samym punkcie wyjścia co we wstępie, znaczy to ni mniej ni więcej, że - cytując znów elo84 - ewidentnie nie zrozumiałeś filmu. Podpowiem jedynie, że życie niemal każdego z bohaterów się zmieniło, a Mistrzami byli Dodd, Freddie, żona Dodda i starszy syn Dodda.
Dalej wypisuj o "..beznadziejnie słabym filmie o niczym...", powodzenia w życiu
Obaj główni bohaterowie rewelacyjni, film natomiast właśnie rozlazły, męczący, z niepotrzebnie przedłużanymi wieloma scenami.
To napisz o co chodziło w filmie konkretnie, a nie taki ogólniki piszesz, że nie zrozumiał filmu. Tak może mówić każdy...
on przynajmniej wyjaśnił jak rozumie film, a wy mu zarzucacie, że nie zrozumiał filmu, a sami go nie rozumiecie, skoro nie umiecie wyjaśnić o co w nim chodziło :o..
Dokładnie;] Napisać o czym jest ten film potrafi większość z nas, natomiast jaki ma sens/przesłanie/puenta fabuły już trudniej. Zrozumienie filmu nie polega na zgadywaniu "co reżyser miał na myśli poprzez taki pseudo-inteligentny przerost formy nad treścią". Phoenix - jego rola to aktorski majstersztyk(momentami lepszy od Hoffmana)
Spróbuj obejrzeć ten film jako obraz relacji człowieka z bogiem. W końcowych scenach pada kwestia: "Każdy potrzebuje mistrza". Jeżeli przyjmie się taki punk widzenia film nabiera głębi, a to co wydaję się " pseudo-inteligentnym przerostem formy nad treścią" jest jedynie granicą, która oddziela przeciętnych widzów od tych wymagających. Pozdrawiam
[SPOJLER]
Cytat który przytoczyłeś, to najważniejszy tekst w tym filmie, wręcz jego cały sens. Przesłanie jest jasne i proste - potrzeba oparcia w Mistrzu, czy też może szerzej, Bogu, to odwieczna słabość ludzkiej natury, wykorzystywana cynicznie przez mniej lub bardziej zręcznych manipulatorów. Końcówka filmu jest szczególnie wymowna - główny bohater dostrzega tę prawdę, i sam zaczyna wcielać w życie swoją Sprawę. Smutna to konstatacja...
Cytat jest, ale nie jest poparty akcją filmu. Mogliby ten cytat napisać na początku i puścić napisy końcowe, więcej by z tego było pożytku bo film tylko utrudnia zrozumienie przekazu.
Dialogi były słabe i bez sensu, ale już gra aktorska zwłaszcza Phoenixa świetna. Próbowano stworzyć inteligentne dzieło a wyszło gadanie starego dziadka bez pojęcia z alkoholikiem do którego to gadanie nie docierało. Obaj czasami byli ze sobą blisko, byli za sobą na całego i bez względu na okoliczności, wiedząc o swoich ułomnościach, ale ich relacja nic sensownego nie dawała. Skończyło się tym że Freddie/Phoenix nadal pozostał alkoholikiem który zmarnował sobie życie poprzez fascynacje Mistrzem (stracił dziewczynę która go prawdopodobnie kochała, nie otrzymując nic w zamian i nadal nic nie rozumiał - w ostatniej scenie próbuje zachowywać się jak Hoffmann, ale wychodzi tylko żenada). Dodd/Hoffman nadal pozostał dziadkiem wygłaszającym pseudointelektualne bzdury, które nawet jeśli miały sens to film tego nie ukazał a z Phoenixem zadawał się tylko dlatego bo nie wiedzieć czemu polubił tego psychola alkoholika. Freddie/Phoenix nie rozumiał Dodda i wypomniał mu że nikt go nie rozumie i nie lubi i tylko ze względu na swoją pokręconą psychikę czasami szedł za nim w ogień (co chyba Mistrzowi odpowiadało) a czasami opuszczał go jak mu się znudził lub jak tamten czegoś od niego wymagał (dwukrotnie pod koniec filmu). Freddiemu/Phoenixowi odpowiadała i imponowała władza Mistrza, ale go nie rozumiał i nie chciał mu się podporządkować. Hofmanowi odpowiadało oddanie Phoenixa, ale nic więcej oprócz oddania od niego nie dostał a to oddanie było tylko w momentach które Freddiemu pasowały i w których mógł dać upust swojej agresji co przysparzało tylko kłopotów Mistrzowi i przerażało jego rodzinę. Film o niczym, o bezsensownej relacji dwóch ludzi którzy są ze sobą z jakichś bezsensownych powodów i tracą czas na relację ze sobą nic z tej relacji nie wyciągając.
Wyjciągnołeś te słowa z moich ust czy jak. W 100% zgadzam się z twoimi przemyśleniami.
Oceniłem dokładnie tak samo, na 6. Gdyby nie wybitnie wybitne role Phoenixa i Hoffmana to dałbym góra 4, bo film naprawdę nuży niemiłosiernie i to mimo, iż ja zazwyczaj bardzo lubię "przegadane" i wolno posuwające się w akcji dzieła. Ale tutaj to ślimacze tempo nie jest wynagradzane w postaci wciągających i błyskotliwych dialogów. Naprawdę nie pamiętam kiedy ostatnio z taką męką oczekiwałem zakończenia filmu (bo zawsze staram się obejrzeć do końca coś co już napocząłem).
Świetny Phoenix, agresywny typ, mamroczący słowa, odrzucający na kilometr. Hoffman zagrał też dobrze swoją rolę. Dwa filary które trzymają ten film, i dla których warto było poświęcić ponad dwie godziny życia. Faktem jest że im bliżej końca tym film wytracał tempo i strasznie się dłużyło.
Zgadzam się z założycielem. Ten tekst, który przetaczaliście o naszej potrzebie posiadania "Mistrza" pada przy końcu filmu, wcześniej można jedynie podejrzewać, w którą to pójdzie stronę. Dwie godziny to trochę zbyt długo jak na domysły. do mnie ta forma również nie trafiła, zmęczyłem się niemiłosiernie i z trudem wytrwałem do puenty. Tylko czy o to chodziło twórcom filmu? Wątpię. Aktorstwo także doceniam, ale do filmu raczej nie wrócę.
Tak na podkreślenie zasługuje zwłaszcza rola Joaquin Phoenixa odnalazł się w niej znakomicie.
Oceniłem film 7/10 czyli nieco lepiej niż większość wypowiadających się tu, ale zgadzam się z częścią zarzutów. Rozmawiałem np. z osobą, której wielce ten film się podobał (ale to psychofanka Anderssona ;) ) i zapytałem ją "co z puentą?" - No jak to? Nigdy nie szukałeś swojego mistrza? Yyyy..... nie. Nigdy w moim życiu tez takowy mentor się nie pojawił więc trudno byłoby mi wygłaszać z podniosłą intonacją jakie to wielkie dzieło o poszukiwaniu mistrza :D