Na początku myślałam, że to świetna satyra na disneyowskie księżniczki, księciów i modele związków między nimi, podana w przystępny sposób - niby oglądamy film krytyczny, ale uroku ma równie dużo co klasyczna familijna animacja Disneya. Nawet pomyślałam - jaki świetny zabieg z połączeniem światów animowanego i aktorskiego - będzie miasteczko Plaesantville w wydaniu dla młodszego widza, bo królewna zostanie w świecie realnym, a inna bohaterka odejdzie do świata animowanego. Jaki super morał wyrażony prostymi artystycznymi środkami.
Ale tak nie było. To, co się zadziało w związku z zamienieniem się dwóch ekranowych par partnerami zdusiło w zarodku wartościowy i prosty pomysł, sprowadzając wszystko do fabularnego banału - jak ma cię zechcieć facet, to bądź bardziej księżniczką i pozwól mu nosić spodnie, na pewno pod twoim korporacyjnym garniakiem kryje się ta prawdziwa kobieta, która chce dostawać kwiaty i pierścionki i marzy o księciu na białym koniu.
Także niby obśmiewamy księżniczkę, ale nadal mentalnie tkwimy w latach 50. i w sztampie klasyki komedii romantycznych typu Kate i Leopold. Może miałam za wysokie wymagania wstępnie, ale tak naprawdę wystarczyło nie przegiąć wyłącznie z samym zakończeniem, żeby nie zepsuć tego filmu doszczętnie i czegoś z tych moich oczekiwań wywołanych początkiem nie zamordować.