Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/Co+zrobi%C4%87+z+dniem-123367
GORĄCZKA ZŁOTA

Co zrobić z dniem?

Podziel się

Jakub Socha o "Ostatnich w Aleppo", "Zero Days" i "Sprzedawcach śmierci".

Można na przykład oderwać się od komputera, włożyć buty i w samo południe pojechać tramwajem do kina na festiwal filmów dokumentalnych. Odbierając bilet, spotkać przy kasie osobę, która prosi kasjerkę, żeby wybrała jej film, nieopowiadający o wojnie, bo ona zwyczajnie nie ma dziś ochoty na wojnę. Zignorować ten głos i odebrać bilet na "Ostatnich w Aleppo", nagradzany w Sundance i Kopenhadze dokument o Białych Hełmach, czyli tzw. Syryjskiej Obronie Cywilnej, a potem pół godziny, które zostało do seansu, poświęcić na papierosa oraz książkę. 

Ze stosu nieprzeczytanych książek, które łypią z ekranu czytnika, wybrać taką, która zaczyna się od słów: Witaj. Gratulacje. Jestem zachwycony, że ci się udało. Wiem, że to nie było łatwe. Podejrzewam, że było trudniejsze, niż sądziłeś. (…) Nie dość, że szczęśliwym zbiegiem okoliczności od początku trafiłeś na faworyzowaną linię ewolucyjną, to jeszcze miałeś niezwykle – można śmiało powiedzieć, że graniczącą z cudem – szczęśliwą rękę w doborze przodków. Weź pod uwagę to, że przez 3,8 miliarda lat, dłużej niż istnieją ziemskie góry, rzeki i morza, każdy z twoich przodków był dostatecznie atrakcyjny, aby znaleźć zdrowego, zdolnego do reprodukcji partnera lub partnerkę, po czym oboje mieli jeszcze dostatecznie dużo czasu i wystarczająco sprzyjające okoliczności, aby rzeczywiście dokonać reprodukcji. Ani jeden z twoich przodków nie został pożarty, nie utopił się, nie został przygnieciony, nie dostał po łbie, nie umarł z głodu, nie został zraniony w niesprzyjającym momencie lub w jakiś sposób powstrzymany od swego życiowego celu, jakim było dostarczenie maleńkiego ładunku materiału genetycznego właściwemu partnerowi we właściwym momencie, aby kontynuować jedyną możliwą sekwencję dziedzicznych kombinacji, które konsekwencją – ostateczną, zdumiewającą i jakże przemijającą – jesteś ty. Ostateczna, zdumiewająca i przemijająca, można sobie powtórzyć w myślach te trzy słowa, a potem pójść do kina.


Film Firasa Fayyada, słusznie narodzony Grand Prix, utwierdzi każdego, że z tą ostatecznością, zdumieniem i przemijaniem to sama prawda. Obserwujemy lot bomb beczkowych i ruiny. Koty, które czołgają się wzdłuż ściany, brocząc krwią. Posiniaczonych, zabandażowanych chłopców, którzy wymknęli się śmierci. I martwe noworodki, które zostały przed chwilę wyciągnięte ze zbombardowanych domów. Wyciągnęła je stamtąd grupka mężczyzn, należących do organizacji Białe Hełmy – nierozstających się z kaskami i czołówkami, śpiących z krótkofalówkami przy poduszce, nieustannie nasłuchujących kolejnych wybuchów, pchających się w najgorszą masakrę, co nie zawsze uchodzi im płazem. Nie wiemy skąd mają siłę i co ich napędza – sprawa genezy ich bohaterskiej postawy pozostaje poza kadrem. Kamera po prostu trzyma się ich jak najbliżej – nad operatorem lecą odłamki i pociski. Dwaj ratownicy, wybrani przez reżysera na bohaterów, co chwilę znikają w pyle wojennym, przysłaniającym miasto, któremu nikt nie chce pomóc. Czasami próbują normalnie żyć: grają w piłkę, śpiewają, piją kawę, droczą się z dziećmi, ale widać wyraźnie, że normalnego życia tu nie ma. "Zostaliśmy sami" – mruczą do siebie mężczyźni – a potem zrywają się, wsiadają do samochodu i ruszają na kolejną heroiczną misję.




W "Ostatnich w Aleppo" nie ma Assada, Erdoğana, Putina, Obamy i jeszcze kilku innych przywódców krajów, którzy chcą wyrwać Syryjczykom swój kawałek tortu. Władza degeneruje, rządzący porozumiewają się ponad głowami zwykłych ludzi. Istnieją tajemnicze, podziemne rzeki, którymi, niezależnie od tego, kto akurat jest u władzy, płyną bez przerwy brudne pieniądze – wszyscy znamy te piosenki. Śpiewamy je sobie regularnie, usypiając się ich melodiami. "Zero Days" Alexa Gibneya czy "Sprzedawcy śmierci" Johana Grimonpreza, kolejne filmy z Doc Against Gravity Film Festival, próbują nas z z tego snu wyrwać – zamiast melodii oferują mocny materiał dowodowy. Gibney opowiada o słynnym wirusie Stuxnet, wymyślonym przez specjalne cyberoddziały z USA i Izraela po to, by zniszczyć albo chociaż spowolnić irański program nuklearny. Cała akcja oczywiście skończyła się katastrofą. Iran na chwilę przystopował, ale już po roku zwiększył wysiłki w budowie broni atomowej co najmniej dwukrotnie, dopiero niedawny powrót do zwyczajnej dyplomacji sprawił, że Iran podpisał porozumienie nuklearne. Co w tej awanturze jest najciekawsze? Krótkotrwała skuteczność i długotrwała nieskuteczność nowych metod walki? Brak jakichkolwiek reguł w wojnie, w której walczy się za pomocą komputerów? To też, ale najciekawsza jest jednak sama geneza powstania Stuxneta – Amerykanie nie musieliby atakować irackich ośrodków, gdzie pracuje się nad śmiertelną bronią, gdyby kilkadziesiąt lat temu sami nie pomogli Iranowi wystartować z programem nuklearnym.
Władza degeneruje, rządzący porozumiewają się ponad głowami zwykłych ludzi – wszyscy znamy te piosenki. Śpiewamy je sobie regularnie, usypiając się ich melodiami. Kolejne filmy z Doc Against Gravity Film Festival próbują nas z z tego snu wyrwać – zamiast melodii oferują mocny materiał dowodowy.
Jakub Socha


Podczas oglądania filmu Gibneya cały czas towarzyszy nam wrażenie nieprzejrzystości – istnienia sfer, do których nigdy nie będziemy mieli dostępu. Wzmaga się ono za każdym razem, gdy kolejni przepytywani przez filmowca ludzie związani z narodzinami Stuxnet mówią: wiem, ale nie powiem. Oglądając z kolei "Sprzedawców śmierci", dokument o międzynarodowym handlu bronią, powiązaniach między największymi firmami zbrojeniowymi a politykami, ma się wrażenie, że to nie rzeczywistość, tylko kino, gdzie wyświetlają psycho-thriller polityczny. Uśmiechnięci Saudyjczycy w złotych rolexach siedzący na narożniku sofy w familiarnej rozmowie z Bushem Juniorem. Przyjaciele USA wspominający znajomość z Bin Ladenem. Margaret Thatcher dygająca niczym grzeczna angielska dziewczynka przed biznesmenami z Bliskiego Wschodu, którzy przyjechali do Wielkiej Brytanii, żeby za grube miliony funtów kupić broń. Uśmiechnięty Dick Cheney, który jeszcze nie jest wiceprezydentem w administracji Busha, nie jest nawet prezesem jednej z największych spółek naftowych, tylko skromnym doradcą Ronalda Reagana. Ronald Reagan mierzący z karabinu przez okna Air Force One, a potem w niebieskich dresach rozprawiający o walce ze złem. Wielki, spasiony handlarz broni, który odpala jednego papierosa od drugiego, chwali się pistolem maszynowym, który trzyma w szafie, i obwieszcza reżyserowi: politycy to w zasadzie dziwki, tylko że droższe.


Nawet święty Barack Obama bardziej pasuje do tego obrazka niż nie. Nie pasuje tu tylko tych kilku narwańców, pokazywanych przez Grimonpreza, jak rzucają butami w Busha, zadają Obamie pytanie o drony czy wykrzykują w stronę Blaira, że jest zbrodniarzem wojennym. Reakcją na ich słowa i gesty jest zazwyczaj wyszydzenie, zasugerowanie, że mają nierówno pod sufitem. "Pamiętaj, nie mam myśli samobójczych", tymi słowami żegnali się drżący o swoje życie pracownicy jednej z firm, która rozpracowywała pochodzenie Stuxneta. Oni też mają nierówno pod sufitem? A może naoglądali się za dużo filmów?
31