Kino Maddina zawsze było rozpięte pomiędzy przeciwnościami, pomiędzy materialnością taśm i widmowością fabuł.
"Komedianci stają się uczonymi, a uczeni przeistaczają się w komediantów", pisał Edgar Morin o narodzinach kina, "podążającego krętą ścieżką pomiędzy zabawą i nauką, spektaklem i eksperymentem badawczym, rozbiciem ruchu i jego rekonstrukcją, próbującego rozsupłać gordyjski węzeł wiedzy i snu, iluzji i rzeczywistości". Poetyka francuskiego teoretyka wydaje się bliska sercu Guya Maddina. Nie żebym znała jakąkolwiek wypowiedź Kanadyjczyka na ten temat – ale mówimy o twórcy, który na początku lat dziewięćdziesiątych zrobił weimarski film górski (
"Ostrożnie"), nawet nie obejrzawszy żadnego weimarskiego filmu górskiego, i jeszcze dostał potem zdjęcie z dedykacją od
Leni Riefenstahl, kobiety dziarskiej. Nakręcił też radziecką apoteozę kina pt.
"Serce świata", która powstała w sercu kontynentu północnoamerykańskiego prawie dekadę po upadku ZSRR. Pozwolę więc sobie wyobrazić, że jest
Morin Maddinowi drogi. Tak drogi, że mógłby stać się bohaterem jego filmu, ekranizacji "Kina i wyobraźni". Na pulsującej taśmie celuloidowej, to znaczy w mojej głowie, pojawiają się tytuły kolejnych rozdziałów, zawsze z dodatkowymi wykrzyknikami: ONTOGENEZA! METAMORFOZA! PŁYNNY WSZECHŚWIAT! SEN I FILM!!!
No dobrze, koniec z tymi fantazjami, przejdźmy do faktów. Wygrzebałam sobie (trochę "do tekstu", ale też "do poduszki") książkę Morina, ponieważ najnowszy projekt reżysera z Winnipeg,
"Seances", jak również połączony z nim zeszłoroczny pełny metraż pt.
"Zakazany pokój", odsyłają do początków kina, do momentów takich jak ten, kiedy "wyświetlając nakręcony materiał
Méliès zobaczył nagle omnibus zmieniający się w karawan, mężczyzn zmieniających się w kobiety". I chociaż bezpośrednim tworzywem
"Zakazanego pokoju" i
"Seansów" jest kino "dopiero" lat dziesiątych, dwudziestych i trzydziestych, przenika je także wspomnienie zamazanego początku, jakby sama forma opowieści ciążyła ku jakiemuś jądru doświadczenia kinowego, ku temu tajemniczemu splotowi "pomiędzy zabawą i nauką, spektaklem i eksperymentem badawczym". Myślałby kto, że wesoły cyrk z Winnipeg nie może zanurzyć się głębiej w widmowość ruchowych obrazów i momentów "tuż przed przebudzeniem" – ale od czego jest cyrk, jak nie od zaskoczeń i budzenia dziecięcych zachwytów?
W wywiadzie-rzece wydanym na wrocławską retrospektywę
Maddina w 2009 roku reżyser zapowiada go przybyszom z Polski (Kubie Mikurdzie i Michałowi Oleszczykowi) we właściwie dwóch wersjach i z perspektywą współpracy z amerykańskim poetą
Johnem Ashberym. Pierwsza to labirynt krótkometrażówek o szkatułkowej strukturze, historie o duchach różnych pokoleń, cały korpus materiałów potencjalnie przeznaczonych do oglądania w galerii.
Maddin mówi też, że przyszło mu do głowy stworzenie czegoś w rodzaju filmowej, internetowej wariacji na temat interaktywnych książeczek typu "wybierz swoją przygodę". Druga wersja to rodzaj filmowej archeologii: wyselekcjonowanie scenariuszy filmów zaginionych lub nigdy niezrealizowanych "mistrzów z pokolenia Hitchcocka". "Ashbery zrobi z tym, co tylko będzie chciał, a ja to nakręcę – bez względu na to, co napisze". Ostateczny kształt
"Seansów" i
"Zakazanego pokoju" (ich relację względem siebie wyjaśnię za chwilę) nie jest od tych pomysłów wcale daleki:
Ashbery wprawdzie napisał dla
Maddina "tylko" wariację na temat "Jak brać kąpiel", zaginionego filmu ze stajni
Dwaina Espera (pana od
"Marihuany"), ale umówmy się, mówienie w jego kontekście o jakimś "tylko" jest daleko posuniętym nietaktem. Krótkometrażowe wariacje na temat zaginionej twórczości lub niespełnionych pomysłów (to rozróżnienie może być znaczące, ale z pewnego punktu widzenia nie musi) m.in.
Murnaua,
Lubitscha,
Jeana Vigo,
Kenji Mizoguchiego i
Mikio Narusego, kręcone były najpierw w 2012 roku w Centre Pompidou w Paryżu, a rok później w Centre Phi w Montrealu, za każdym razem przy obecności widowni. Filmowanie miało mieć charakter nie tylko (lub wręcz "nie tyle") pracy, co seansu spirytystycznego; jak postaram się za chwilę pokazać, takim seansem ma być także dziś oglądanie owych wariacji na ekranie komputera.
"Zakazany pokój", dwugodzinny kolaż wywołanych filmowych duchów, miał swoją światową premierę w Sundance w 2015 roku (w Polsce został pokazany w ramach 15. edycji Nowych Horyzontów),
"Seanse" zaś debiutowały jako interaktywny projekt w sieci rok później. (Powstawanie obu zostało podpatrzone przez francuskiego dokumentalistę
Yvesa Montmayeura w filmie
"The 1000 Eyes of Dr Maddin", nagrodzonym w Wenecji i także pokazanym na wrocławskim festiwalu). Tyle jeśli chodzi o fakty.
W pewnym sensie "Zakazany pokój" ma się do "Seansów" tak jak bardzo długi pilot do serialu telewizyjnego: oglądasz jakąś historię albo, jak w tym wypadku, ciąg historii, i im dłużej oglądasz, tym bardziej ten pierwszy ciąg ulega rozpadowi, rozłazi się na różne strony i zaczyna błądzić w nieskończonych dygresjach.
Klara Cykorz
W pewnym sensie
"Zakazany pokój" ma się do
"Seansów" tak jak bardzo długi pilot do serialu telewizyjnego: oglądasz jakąś historię albo, jak w tym wypadku, ciąg historii, i im dłużej oglądasz, tym bardziej ten pierwszy ciąg ulega rozpadowi, rozłazi się na różne strony i zaczyna błądzić w nieskończonych dygresjach.
"Zakazany pokój" rozpoczyna się w tonącej łodzi podwodnej. Pojawienie się w niej postaci, która nie miała prawa się pojawić, uruchamia wir szalonych opowieści przechodzących jedna w drugą wedle logiki sennych majaków. Szkatułkowe mechanizmy są tu naprawdę rozmaite, od tak tradycyjnych jak opowieść bohatera, lektura czy retrospekcja, przez psychoanalizę, sny, wycinki z gazet i piosenki, po tak szalone jak szepczący śnieg, śniące wąsy, plamy sików na spodniach i rentgen połamanej miednicy. Ten ostatni wydaje mi się szczególnie interesujący, ujawnia rodzaj właściwego
Maddinowi, "historycznego" poczucia humoru: rentgen, ten pragmatyczny bliźniak kinematografu, zyskuje na nowo funkcję atrakcji samej w sobie, stając się nośnikiem sensacyjnej opowieści. Kino
Maddina zawsze było rozpięte pomiędzy przeciwnościami, pomiędzy materialnością taśm i widmowością fabuł, pomiędzy wyczuleniem na medium a frywolnym go traktowaniem, i nie jest w tym przypadku inaczej, a wręcz – jest jeszcze bardziej niż poprzednio, z ostentacyjną zamianą archiwalnej dłubaniny na radośnie anachroniczną zabawę.
Od początku częścią najpierw metody, a potem wizerunku
Maddina było "oduczenie się" robienia filmów, prowincjonalna chałupniczość, i w tym wszystkim – dziecięcy duch zabawy, zadowolenie małoletniego majsterkowicza, miedza, gdzie spotykają się eksperyment i rozrywka, i na tej miedzy artystyczna norka w Winnipeg, gdzie można się brudzić i broić do woli. Jak mówi sam reżyser: "Mnóstwo moich ulubionych filmów to kino popularne – tyle że popularne kiedyś. W latach trzydziestych, czterdziestych i pięćdziesiątych. Czasem czuję się jak postać z finału
"Oskarżam!" Abla Gance'a – wskrzeszam zmarłych, żeby obejrzeli moje filmy. Mniej więcej. Ale później wrzucam do nich tandetne elementy kina gore, trochę nagości i tak dalej". Wskrzeszanie zmarłych, teraz wywoływanie duchów – w przypadku
Maddina to nie tylko mechanika fabuł, ale i sama metoda opowieści. Dochodzi tu do spotkania czarnej magii z figlem starego błazna. Archeologia zostaje porzucona na rzecz psikusów i rozkoszy. Nie będzie prób rekonstrukcji, będzie dowolne stapianie ze sobą opowieści, oddychanie feerią barw, poddanie szalonemu rytmowi falujących obrazów. W
"Zakazanym pokoju" punkt kulminacyjny fabularnego labiryntu okazuje się w sposób dosłowny filmowym orgazmem.
W
"Seansach" siłą rzeczy takowego nie ma, ponieważ struktura opowieści zostaje rozerwana, korpus krótkich metraży (których tylko część została wykorzystana w filmie), przetasowany, staje się czymś w rodzaju internetowego kalejdoskopu. "Touch and hold to conjure", instruuje napis na ekranie. "Conjure" – przywołaj, wyczaruj. "Then sit back and relax. It's your one chance to see this film". Gwoli ścisłości: jest to także jedyna szansa na zaistnienie tej konkretnej kombinacji, tego konkretnego zlepu. Kiedy kilkunastominutowy seans dobiegnie końca, wyświetli się lista zaistniałych wcześniej tytułów z datami i miejscami wyświetleń. Duchy zostały wywołane, zaginione filmy na moment przywrócone do życia, wrzucone w cyfrowość. Ale kod płata figle. Najpierw zaburza obrazy internetowym śmieciem, współczesną pikselozą: z pięknie wystylizowanego obrazu wygląda na chwilę szczur, przebija się samolot, jakieś kable, anonimowe profile. A potem okazuje się, że w świecie screenshotów i ciągłego kopiuj-wklej, strona odmawia zatrzymania, odmawia kopiowania, nowa opowieść tak jak się pojawiła, tak się rozwiała, a widz zostaje jedynie ze wspomnieniem. I tak, aby sprawdzić, czy fragment inspirowany zaginionym filmem
Mikio Narusego "Hige no chikara" ("Moc zarostu"), na który natknęłam się w trakcie pisania tego tekstu, rzeczywiście różni się od fragmentu wykorzystanego w
"Zakazanym pokoju", musiałabym spędzić bóg wie ile czasu na klikaniu i oglądaniu kolejnych kombinacji, a i tak nigdy nie obejrzę go w tym samym ciągu co dziś. A ponieważ jest to historia chłopca, który ukrywa przed niewidomą matką odejście ojca, przyklejając sobie wąsy, każdy szczegół, sama rozumiesz, czytelniczko, że kontekst, rodzaj zlepu, ma duże znaczenie...
...albo i nie ma w ogóle! I tak w paradoksalnym powrocie do ulotności, gdzie liczy się prawie tylko teraźniejszość doświadczenia,
Maddin wywołuje kolejnego ducha: błahego i rozkosznego ducha początków kina. W gruncie rzeczy, myślę, jest to bardzo śmieszna sprawa – chociaż, jak w przypadku chłopca z doklejonymi wąsami, potrafi też być bardzo przygnębiająca. I właśnie takim węzłem sprzeczności okazuje się cud kina.