Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/Rozmawiamy+z+Ann%C4%85+Karin%C4%85-116900
WYWIAD

Rozmawiamy z Anną Kariną

Podziel się

Gwiazda filmów Jean-Luca Godarda opowiada o pracy z największymi francuskimi reżyserami.

Piotr Czerkawski przeprowadził dla Filmwebu wywiad z muzą Jean-Luca Godarda, Anną Kariną. Aktorka była gwiazdą jego wczesnych filmów, m.in. "Amatorskiego gangu", "Szalonego Piotrusia" czy "Żyć własnym życiem". Występowała też w filmach Jacques'a Rivette'a, Tony’ego Richardsona czy Rainera Wernera Fassbindera. Rozmowa została przeprowadzona w ramach 34. festiwalu Bergamo Film Meeting, który odbył się w dniach 5-13 marca 2016. 

***

Piotr Czerkawski: Gdy oglądam "Kobieta jest kobietą", "Żyć własnym życiem" czy inne filmy Godarda z panią w roli głównej, zastanawiam się nad sposobem, w jaki on i jego koledzy pokazywali na ekranie kobiety. Odnoszę wrażenie, że filmy francuskiej Nowej Fali dałoby się odczytać jednocześnie jako feministyczne i antykobiece. Jakie jest Pani zdanie na ten temat?

Anna Karina: Przyznam szczerze, że w czasie współpracy z Godardem w ogóle się nad tym nie zastanawiałam. W końcu byłam wówczas bardzo młoda. Gdy odbierałam nagrodę w Berlinie za rolę w "Kobieta jest kobietą" miałam raptem 21 lat, a osoba w tym wieku nie jest jeszcze specjalnie samoświadoma. Z perspektywy czasu mam jednak wrażenie, że ja i moje rówieśniczki miałyśmy ogromne szczęście. Nie tak długo przed naszym debiutem, powiedzmy w czasach Jeana Gabina, kobiece postacie nie były specjalnie istotne dla fabuły, a aktorki pełniły wyłącznie funkcję ładnych dodatków do męskich bohaterów. Nowa Fala zupełnie zmieniła ten stan rzeczy. Symptomatyczny był pod tym względem choćby "Jules i Jim" Truffauta, w którym postać grana przez Jeanne Moreau jest na ekranie tak samo ważna jak dwóch tytułowych bohaterów.

Godard uważany jest jednego z największych innowatorów światowego kina. Co we współpracy z nim wydawało się Pani najbardziej intrygujące?

Chciałabym odczarować popularny mit, zgodnie z którym praca z Jean-Lukiem polegała na nieustannej improwizacji. W rzeczywistości było wręcz odwrotnie. Godard nie tworzył wprawdzie scenariuszy, ale każdego ranka przynosił nam precyzyjne notatki dotyczące scen, które mieliśmy realizować danego dnia. Potem rozpoczynaliśmy długie próby, dzięki którym żadne z nas nie mogło wykonać ani jednego fałszywego ruchu. Jeśli, dajmy na to, bohater miał trzasnąć drzwiami, a aktor zapomniał się i zamknął je delikatnie, Godard wpadał w szał i krzyczał "Cięcie!". 

Jak często zdarzało mu się reagować w ten sposób?

Zwykle nie miał takiej potrzeby, bo wszyscy rozumieliśmy się z Jean-Lukiem bez słów. To niesamowite, ale nie przypominam sobie na przykład, żeby Godard kiedykolwiek rozmawiał ze swoim stałym operatorem Raoulem Coutardem. Raoul instynktownie wyczuwał, czego reżyser chce od niego w danej scenie i po prostu mu to dostarczał. U Godarda nie mieliśmy wielkiej przestrzeni na kreatywność, byliśmy po prostu wykonawcami jego woli. Reguły gry były jednak przejrzyste i wszyscy się na nie godziliśmy. Jedyna możliwość, by odcisnąć na filmie własne piętno, istniała w tych rzadkich momentach, gdy sam Jean-Luc przyznawał, że nie wie, jak nakręcić konkretną scenę. 

Czy tym sposobem udało się Pani czasem przeforsować w jego filmach własne pomysły?

Szczególnie dumna jestem pod tym względem ze słynnej sceny w "Żyć własnym życiem", w której grana przeze mnie Nana ogląda w kinie "Męczeństwo Joanny D'Arc" Dreyera. Godard chciał pokazać, że moja bohaterka odczuwa podczas seansu silne emocje, ale nie bardzo wiedział, jak to zrobić. Tymczasem, gdy kamera poszła w ruch i wczułam się w położenie Nany, po prostu zaczęłam płakać, a Jean-Lucowi bardzo się to spodobało.

Podczas pracy z Godardem mieliście poczucie, że tworzycie filmy, które przejdą do historii kina?

Wiedzieliśmy tylko, że nasze metody pracy są dość oryginalne na tle ówczesnych standardów. W tamtym czasie większość aktorów przychodziła na plan z wyuczonymi kwestiami, pracowała po kilka godzin i w porze obiadu mogła być już w domu. Tymczasem my musieliśmy sprawdzić, jak pomysły zapisane przez Jean-Luca sprawdzają się w praktyce, więc spędzaliśmy na planie znacznie dłużej. Po pewnym czasie przestaliśmy zauważać włączone kamery, w przerwach między ujęciami piliśmy kawę, paliliśmy papierosy i plotkowaliśmy sobie. Mimowolnie zacieraliśmy granicę między fikcją i rzeczywistością, a płynność tych kategorii zaczęła stanowić jedną z najbardziej charakterystycznych cech stylu Jean-Luca.

Czy prawdą jest, że Godard bez przerwy myślał o swoich filmach, nawet gdy już dawno zszedł z planu?

Jak najbardziej. Zresztą odnoszę wrażenie, że wszyscy – nawet widzowie – kiedyś pasjonowali się kinem bardziej niż dziś. Pamięta pan scenę w "Annie Hall", w której dwie osoby dyskutują o książce McLuhana, a potem, nie wiadomo skąd, pojawia się sam autor i rozsądza ich spór? Mnie i Godardowi coś podobnego zdarzyło się w rzeczywistości. Weszliśmy kiedyś do kawiarni, a tam dwóch chłopaków zaciekle kłóciło się o "Żyć własnym życiem". Jeden z nich prawdziwie go nienawidził. Jean-Luc posłuchał tego chwilę, w końcu szturchnął faceta i spytał: "Naprawdę sądzisz, że mój film to gówno?". Gość zaczął przepraszać, mówić, że wcale nie to miał na myśli, ale Godard pozostał niewzruszony. Wyciągnął pieniądze i krzyknął : "Skoro tak, zwracam ci za bilet. Idź i obejrzyj sobie pieprzonego Autant-Larę". Taki właśnie był wtedy Jean-Luc.
Getty Images © Chung Sung-Jun

Kino Godarda naprawdę wzbudzało wśród widzów tak silne emocje?

Tak, szczególnie uwzięli się na niego dziennikarze prawicowego "Le Figaro". Jeden z nich napisał tekst dowodzący, że Godard w swoich filmach  znęca się nade mną. W reakcji na ten długi artykuł Jean-Luc wysłał do redakcji telegram o treści "Drogi panie, przykro mi, że pana rozczarowuję, ale bardzo kocham moją żonę". To tylko anegdota, z której swego czasu śmiało się pół Paryża, ale prawda jest taka, że – nawet jeśli Godard jest dziś uważany za żywego klasyka – dawniej wiele jego filmów było wgniatanych w ziemię. "Szalony Piotruś" w dniu premiery zebrał absolutnie fatalne recenzje. Broniła go właściwie tylko garstka intelektualistów z Jean-Paulem Sartrem i Louisem Aragonem na czele. Tymczasem dziś coraz częściej zauważam, że ludzie, którzy dawniej nie znosili filmów Godarda, kreują się na jego największych wielbicieli. Idę o zakład, że nawet ten facet z kawiarni klaskał w pierwszym rzędzie na premierze "Pożegnania z językiem".
Staram się nie snuć dalekosiężnych planów, zobaczymy co przyniesie życie. Póki co, od czasu do czasu piszę piosenki, ale przede wszystkim skupiam się na książce dotyczącej mojego życia.
Anna Karina
Pani związki z Nową Falą nie kończą się na współpracy z Godardem. W 1966 roku zagrała Pani również w słynnej "Zakonnicy" w reżyserii zmarłego niedawno Jacques'a Rivette'a.


Trzy lata wcześniej Rivette wyreżyserował sceniczną wersję "Zakonnicy", również ze mną w roli głównej. Producentem tej sztuki był Godard, który jednak załatwił nam tak mało pieniędzy, że nie mieliśmy ich nawet na catering. W związku z tym oprócz tego, że grałam główną rolę, przygotowywałam kanapki dla całej ekipy. Byłam z tego powodu szczęśliwa, bo dzięki temu mogłam zintegrować się z – grającymi razem ze mną – diwami francuskiego teatru, które w innym wypadku nie byłyby zainteresowane rozmową z jakąś początkująca trzpiotką. Gotowy spektakl nie odniósł wielkiego sukcesu frekwencyjnego, ale za to zebrał znakomite recenzje i zdobył wiele nagród. Gdy więc podjęliśmy się realizacji filmowej wersji, nikt nie spodziewał się oskarżeń o bluźnierstwo i ingerencji cenzury. 

Jak zareagowaliście, gdy okazało się, że ekranizacja osiemnastowiecznej powieści Denisa Diderota wywołała w konserwatywnej Francji de Gaulle'a prawdziwą burzę?

Przede wszystkim współczuliśmy wszyscy Rivette'owi, który był typem wyrafinowanego intelektualisty i wcale nie myślał o wywoływaniu skandali. Gdy dowiedział się o pierwszych reakcjach na film, złapał się za głowę i zaczął krzyczeć: "Och, co my najlepszego zrobiliśmy?". Wokół filmu rozpętały się długie dyskusje, a Godard pisał płomienne listy w jego obronie. Ostatecznie Rivette przestał się zadręczać i zrozumiał, że w ten sposób uzyskał darmową promocję. "Zakonnica" po dziś dzień pozostaje zresztą jednym z najbardziej popularnych filmów w jego dorobku.

Czy myśli Pani, że wrzawa, która wytworzyła się wokół "Zakonnicy" i kilku innych filmów nowofalowych, wywarła istotny wpływ na rewolucję obyczajową Maja '68?

Nie sądzę. Zmiana wisiała wówczas w powietrzu i nastąpiłaby z pomocą Nowej Fali lub bez niej. Większość nowofalowców przez długi czas dystansowała się od polityki i bynajmniej nie była zaangażowana po stronie socjalistów. Sytuacja zmieniła się dopiero, gdy prawicowy rząd spróbował usunąć ich ukochanego dyrektora paryskiej Filmoteki. Właśnie wtedy Godard i spółka zrozumieli, że tylko lewica będzie w stanie zagwarantować im wolność twórczą i zaczęli ją gremialnie popierać. Jak widać, nawet ich polityczne wybory były podyktowane miłością do kina.


Jakie jest Pani zdanie na temat skutków majowej rewolucji?

Mój obecny mąż, reżyser i aktor znany z "Kolekcjonerki" Rohmera, Dennis Berry, powtarza, że przed '68 rokiem przynajmniej było się przeciw czemu buntować, a perspektywa przekraczania obyczajowych granic wydawała się ekscytująca. Dziś natomiast, gdy wszystko już wolno, a jedno kliknięcie daje nam dostęp do najtwardszej pornografii, na świecie zrobiło się po prostu nudno. Dennis trochę prowokuje, ale myślę, że w pewnym sensie nie sposób nie przyznać mu racji.

W swoim dorobku ma Pani także role u twórców niezwiązanych z francuską Nową Falą. Wystąpiła Pani między innymi w "Śmiechu w ciemnościach" Tony'ego Richardsona, czyli jednej z niewielu udanych adaptacji trudnej prozy Vladimira Nabokova.

Tym bardziej żałuję, że film ten nie zdobył większego rozgłosu. Pewnie byłoby inaczej, gdyby – zgodnie z pierwotnymi zamierzeniami Tony'ego – w głównej roli męskiej wystąpił Richard Burton. Zdążyliśmy nawet nakręcić kilka scen z jego udziałem, ale Richard bez przerwy upijał się, był nieprzyjemny i notorycznie przychodził spóźniony, więc Tony w końcu wyrzucił go z planu. Zastępujący Burtona Nicol Williamson też nie wylewał za kołnierz, ale przynajmniej nie był arogancki i nie miał za żonę hollywoodzkiej sławy, która utwierdzałaby go w przekonaniu o własnej wyjątkowości. 

Czy "Śmiech..." był jedynym filmem z Pani udziałem, którego realizacja obfitowała w tego typu problemy?

Z dzisiejszej perspektywy to nie do pomyślenia, ale kiedyś picie w trakcie pracy było zmorą wielu aktorów. Na planie "Alphaville" Eddie Constantine nie rozstawał się z whisky. Myślał, że w swoim piciu jest bardzo dyskretny. Gdy kiedyś przypadkiem nakryłam go na gorącym uczynku, błagał mnie: Tylko obiecaj, że nie powiesz nic Godardowi!". Uspokoiłam go wtedy, że czuć tę whisky na kilometr, więc Jean-Luc domyślił się już dawno i po prostu to toleruje.

Domyślam się, że niełatwa była dla Pani także współpraca z Rainerem Wernerem Fassbinderem przy "Chińskiej ruletce".

Rzeczywiście. Wychodzę z założenia, że każdy dobry reżyser musi mieć w sobie coś odrobinę perwersyjnego, ale Fassbinder doprowadzał tę zasadę do skrajności. Pamiętam, że mocno starliśmy się kiedyś, gdy bardzo źle potraktował moją koleżankę, a ja stanęłam w jej obronie. Dokończyliśmy zdjęcia z trudem i potem nie pracowaliśmy razem już nigdy więcej. Jedyny przyjemny moment na planie "Ruletki..." nastąpił wtedy, gdy Fassbinder przerwał pracę i poleciał na festiwal w Cannes, a my przez dwa tygodnie czekaliśmy na niego w starym zamku. Jako jedyna członkini ekipy nie mówiłam po niemiecku, więc zabijałam czas, ucząc się języka z książek dla dzieci.

W trakcie kariery współpracowała Pani z największymi mistrzami, ale nie ograniczała się  wyłącznie do filmów artystycznych. Jak wspomina Pani swoją przygodę z komercją?

Gdy grałam tytułową rolę w "Szeherezadzie" albo występowałam u Rogera Vadima w "Kręgu", wiedziałam, że nie wyjdą z tego arcydzieła, ale bynajmniej nie miałam takich oczekiwań. Lubiłam od czasu do czasu grać w mało ambitnych filmach, bo ich reżyserzy – w przeciwieństwie do takiego na przykład Fassbindera – byli mili i dbali, by wspólna praca sprawiała wszystkim przyjemność. Gdy myślę o swoim doborze ról, zawsze powtarzam zresztą, że niecodziennie można jeść kawior i czasem człowiek ma po prostu ochotę na hamburgera.

Czy – tak jak w czasach Nowej Fali – jest Pani dziś kinofilką i stara się regularnie oglądać filmy?

Czuję, że nie mogłabym postępować inaczej. Wraz z mężem wciąż staramy się obejrzeć przynajmniej jeden film każdego wieczora. Dbamy również o różnorodność repertuaru. Oglądamy kino artystyczne, ale nie stronimy też od musicali i komedii. Widzieliśmy nawet ostatnie "Gwiezdne wojny", choć od razu wyznam, że nie jest to mój ulubiony rodzaj kina. Doskonale bawiłam się za to na słynnym "Jeszcze dalej niż Północ".

Ostatni raz pojawiła się pani na ekranie w – wyreżyserowanej przez samą siebie – "Victorii" z 2008 roku. Czy istnieje szansa, że jeszcze wróci Pani do kina?

Staram się nie snuć dalekosiężnych planów, zobaczymy co przyniesie życie. Póki co, od czasu do czasu piszę piosenki, ale przede wszystkim skupiam się na książce dotyczącej mojego życia. Muszę jednak znaleźć dla niej właściwą formę, bo nie chcę, żeby była to klasyczna autobiografia. Nowofalowej aktorce konwencjonalność zwyczajnie nie przystoi.

Co czuje Pani, gdy z dzisiejszej perspektywy spogląda na młodą Annę Karinę, która stawia pierwsze kroki w filmach Godarda?

Nie jestem specjalnie nostalgiczną osobą i nie traktuję przeszłości jako zamkniętego rozdziału, do którego nie ma powrotu. Chyba jedyne, za czym tęsknię, to możliwość palenia na sali kinowej. Dziś mąż śmieje się ze mnie, że gdy jeździmy razem na rowerze, potrafię zanucić pod nosem jakiś stary szlagier, by po chwili przejść bezwiednie do współczesnego przeboju. Nieraz zdarza mi się wtedy śpiewać również własne piosenki, jak na przykład "Ma ligne de chance" ("Moja linia szczęścia") z "Szalonego Piotrusia". Gdy to robię, odnoszę wrażenie, że 50 lat, które minęło od czasu premiery tego filmu, to wcale nie tak dużo czasu. (Anna zaczyna nucić piosenkę.)
6