Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/Rozmawiamy+z+tw%C3%B3rc%C4%85+%22%C5%9Awitu+%C5%BCywych+trup%C3%B3w%22-112794

Rozmawiamy z twórcą "Świtu żywych trupów"

Podziel się

Legendarny twórca horrorów George A. Romero opowiedział nam w Karlowych Warach m.in. o swojej karierze i wyższości telewizji nad kinem z Hollywood.

George A. Romero to legenda horroru. Podczas festiwalu w Karlowych Warach reżyser  m.in. "Nocy żywych trupów" oraz "Świtu żywych trupów" opowiedział Piotrowi Czerkawskiemu o swojej karierze, o szufladce specjalisty od zombie, o projekcie serialu "Empire of the Dead", o wyższości telewizji nad kinem z Hollywood oraz o ulubionym musicalu.

Piotr Czerkawski: Podobno pracujesz właśnie nad adaptacją swojego własnego komiksu "Empire of the Dead". Czy to prawda?

George Romero: Nie zacząłem jeszcze pisać scenariusza, ale otrzymałem już zamówienie na serial od firmy Demarest Films. Mam nadzieję, że uda się sprzedać go jednemu z tych kanałów telewizyjnych, który zapewni mi swobodę, nie będzie ograniczał wyobraźni i pozwoli, by na ekranie było tak ostro, jak tylko tego chcę.

Czy praca dla telewizji wygląda w Twoim przypadku inaczej niż robienie filmów?

Osobiście nie odczuwam specjalnej różnicy. Gdy piszę tekst, nie myślę o tym, co powstanie później na jego podstawie. Lata zdobywania doświadczeń nauczyły mnie tylko, by od razu wykreślać sceny, przy których myślę sobie: "Och, nie, na pewno nie mamy na to budżetu".  Zwykle skupiam się jednak po prostu na opowiedzeniu ciekawej historii. To przywilej reżysera i scenarzysty, bo na podobny komfort nie może sobie pewnie pozwolić reszta ekipy. Producenci, twórcy kostiumów czy scenografowie muszą pracować nad serialami w szybszym tempie i pod większą presją niż w przypadku filmów.

Dlaczego więc opłaca się w ogóle podejmować taki wysiłek?

W ostatnich latach telewizja przeżyła naprawdę ogromną przemianę. Niegdyś była traktowana jako królestwo obciachu i wstecznictwa, a dziś daje twórcom znacznie więcej swobody niż kino, przynajmniej w Ameryce Północnej. Czy jesteś w stanie wyobrazić sobie filmy, które byłyby równie wyraziste, ambitne i monumentalne jak "Homeland" czy "Mad Men"?

Z drugiej strony, istnieje wielu reżyserów, którzy są w stanie poświęcić część swojej niezależności na rzecz hollywoodzkiego blichtru. Ani przez moment nie kusiło Cię, by pójść w ich ślady?
Getty Images © Vittorio Zunino Celotto

Zawsze pogardzałem Hollywood z wzajemnością. Nigdy nie mieszkałem w Los Angeles ani nie kręciłem tam filmów. Przez lata wolałem pod tym względem Pittsburgh, a od niedawna także kanadyjskie Toronto. Oba te miejsca są tak dalekie od Hollywood jak to tylko możliwe, zarówno geograficznie, jak i mentalnie. Nigdy nie miałem też obsesji na punkcie wielkich budżetów. Przez całą karierę zrealizowałem raptem dwa filmy, które kosztowały około 20 milionów dolarów: "Mroczną połowę" i "Ziemię żywych trupów". Grający w "Ziemi…" Dennis Hopper więcej wydał w życiu na swoje cygara!

W latach siedemdziesiątych, gdy byłeś na początku twórczej drogi, Hollywood wyglądało jednak zupełnie inaczej niż dziś. Powstawały tam filmy niemal tak gorzkie i buntownicze jak Twoja "Noc żywych trupów".

Owszem, szanowałem wówczas Coppolę, Scorsesego czy De Palmę, ale miałem wrażenie, że tworzą coś w rodzaju mafii. Nawet same ich nazwiska brzmią już trochę gangstersko, prawda? Robienie pozornie antysystemowych filmów za hollywoodzkie pieniądze zawsze wzbudzało moją nieufność i trąciło hochsztaplerką. Ci goście potrafią jednak przynajmniej utrzymać się na szczycie przez lata. Tymczasem w Hollywood to cholernie trudne zadanie. Weźmy na przykład Boba Evansa czy Tony'ego Billa. Niedawno byli jednymi z najważniejszych producentów w Stanach, zgarniali nagrodę za nagrodą. Tymczasem dziś nikt już o nich nie pamięta. Są – jak to powiedział mój współpracownik o pewnej aktorskiej diwie – przebrzmiali niczym wczorajsza pizza.

Choć nie masz dobrego zdania o współczesnej Fabryce Snów, jesteś jednak znany z sentymentu do klasycznego kina hollywoodzkiego. W Karlowych Warach zaprosiłeś widzów na pokaz jednego ze swoich ulubionych filmów – musicalu "Opowieści Hoffmanna" Michaela Powella i Emerica Pressburgera. Skąd bierze się u ciebie fascynacja właśnie takim kinem?

To zasługa cioci i wujka, którzy często zabierali mnie do kina, gdy byłem dzieckiem. W ich towarzystwie zobaczyłem po raz pierwszy "Czerwone pantofelki" i właśnie "Opowieści Hoffmanna". Dzięki tym seansom uwrażliwiłem się na piękno muzyki klasycznej i baletu. Dla dorastającego chłopca nie było bez znaczenia także, że wszystkie te filmy były pełne absolutnie pięknych kobiet.

Skoro mowa o Twoim dzieciństwie, wychowywałeś się w środowisku imigranckim. Czy ta świadomość wywarła istotny wpływ na twoją tożsamość?

Na pewno dosyć ją skomplikowała. Mój ojciec był Hiszpanem, który wychowywał się na Kubie. W pewnym momencie przeniósł się do Nowego Jorku i tam ożenił z Litwinką. Czuję się związany z hiszpańską kulturą, bo rodzina ojca była bardzo duża i mocno ze sobą zintegrowana, wszyscy chętnie się spotykali, śpiewali piosenki i słuchali flamenco. Byłem tym tak zafascynowany, że chciałem nawet nauczyć się hiszpańskiego, ale sprzeciwili się temu rodzice. Uważali, że będzie mi w życiu łatwiej, gdy będę uchodził za stuprocentowego Amerykanina.

Za sprawą wspomnianej już "Nocy…" przeszedłeś do historii popkultury. Twój debiut należał do najdłużej wyświetlanych filmów w amerykańskich kinach. Była to w dużej mierze zasługa słynnych, cieszących się kultowym statusem i swoistą mitologią "seansów o północy". Czy miałeś wrażenie, że ich fenomen znacząco wpłynął na Twoją karierę?

Zamiast analizować w nieskończoność filmy, które już ukończyłem, wolę myśleć o przyszłych projektach i rozwijać wciąż nowe pomysły.
George A. Romero

Oczywiście, było mi miło, że jakieś kina grają "Noc..." codziennie przez kilka lat z rzędu, ale specjalnie nie zaprzątałem sobie tym głowy. Wolałem po prostu siedzieć w domu i pisać kolejne scenariusze. Tak samo jest zresztą do dziś. Zamiast analizować w nieskończoność filmy, które już ukończyłem, wolę myśleć o przyszłych projektach i rozwijać wciąż nowe pomysły. Z perspektywy czasu muszę przyznać jednak, że "seanse o północy" były rzeczywiście unikatowe. Przykład mój czy Johna Watersa dowodził, że w USA można zdobyć popularność, nawet gdy jest się prawdziwie niezależnym. Po latach w nasze ślady próbował iść także Sam Raimi, ale w końcu dał się, niestety, uwieść Hollywood.

Wspomniany przez ciebie Waters od lat nie kręci już filmów. Zamiast tego podróżuje po świecie z komediowymi przedstawieniami. Czy Ty również wyobrażasz sobie sytuację, w której przestajesz zajmować się reżyserią?

Kino zawsze będzie dla mnie priorytetem. Ostatnio producenci filmów o zombie wychodzą jednak z założenia, że nie da się na nich zarobić, jeśli wcześniej nie wyłoży się odpowiednio wielkich pieniędzy. Prowadzi to do absurdalnej licytacji na efekty specjalne i inscenizacyjny rozmach. Jestem przeciwny takim praktykom. Gdy nakręciłem "Ziemię…" za 20 milionów dolarów, czułem głęboki dyskomfort. Dlatego następne filmy zrobiłem za jakieś 10 razy mniej i to są budżety, z którymi chcę pracować na co dzień. Tyle tylko, że ostatnimi czasy trudno zebrać mi nawet dwa miliony "zielonych". Między innymi dlatego chwilowo się poddałem, podjąłem współpracę z Marvelem i napisałem dla nich scenariusz komiksu. Obiecuję jednak, że jeszcze wrócę do gry i zasiądę na fotelu reżysera.

Trzymam za słowo. Swoją drogą, ciekaw jestem, jakie emocje odczuwasz podczas samej pracy na planie.

Jestem bardzo skupiony. Mam przed sobą wielką odpowiedzialność, bo operuję nieswoimi pieniędzmi, a w dodatku jestem otoczony grupą indywidualności, z których każda chce wywrzeć jak największy wpływ na film. Scenograf nie zgadza się z wizją operatora, jemu z kolei nie odpowiadają kostiumy. Wszyscy członkowie ekipy przypominają rywalizujących ze sobą sportowców, więc – żeby nad nimi zapanować – reżyser musi mieć w sobie coś z sędziego albo dyplomaty. Najtrudniej przychodzi mi zawsze współpraca z montażystą. To w końcu facet, któremu z konieczności pozwalasz, by miał istotny wpływ na ostateczny kształt twojego filmu. W efekcie zgadzasz się na pomysły, które może nie do końca ci się podobają, ale przecież szanujesz tę drugą osobę i wierzysz, że chce twojego dobra. Zupełnie jak w małżeństwie.

Ani razu nie wspomniałeś jeszcze o aktorach, którzy w Twoich filmach nie mają zwykle okazji do indywidualnych popisów i wypełniają po prostu wolę reżysera. Czy łatwo im się z tym pogodzić?

Mam nadzieję. Nie jestem w końcu typem reżysera-tyrana, który zmuszałby aktorów do postępowania wbrew własnej woli. Wcale nie jest zresztą tak, że nie zostawiam im miejsca na swobodę. Niektórzy, zwłaszcza wyznawcy metody Stanisławskiego, nie chcą po prostu z niej korzystać. Przy "Mrocznej połowie" współpracowałem z Timothym Huttonem, który pragnął dyskutować ze mną o zachowaniu postaci dosłownie w każdej scenie. Czasem mówiłem mu po prostu: "Zagraj to, jak uważasz", ale nie było tak łatwo i musieliśmy spędzać długie godziny na analizowaniu najdrobniejszych detali jego kreacji. Wysiłki jednak się opłaciły, bo Timothy był po prostu świetny. Podobnie było zresztą z Edem Harrisem, który zagrał u mnie w "Knightriders". Wiele osób ostrzegało mnie przed Edem i przedstawiało go jako aktora trudnego we współpracy i aroganckiego, a tymczasem nasza współpraca wyglądała wyśmienicie.
night_of_living_dead_1968.jpg

Ciekaw jestem, jak odnosisz się do własnej twórczości. Czy zdarza ci się oglądać filmy, które sam wyreżyserowałeś?

Nie, bo nie widzę w nich niczego oprócz popełnionych błędów. Jeśli kocham kino i jestem bez reszty oddany jakiemuś projektowi, nie potrafię analizować go na zimno i rozbierać kolejnych scen na czynniki pierwsze. Zamiast tego, na planie idę za głosem intuicji, pozwalam prowadzić się opowiadanej historii. Wiem, że przez to pozostaję może daleki od perfekcji, ale nie zamieniłbym tej metody na żadną inną. Zresztą całkiem niedawno, przy okazji "Maski diabła", chyba po raz pierwszy w życiu miałem poczucie, że nakręciłem zupełnie taki film jak chciałem.

A czy istnieje film, który po latach chciałbyś nakręcić zupełnie od nowa?

Tak! "Hungry Wives". Porwałem się na film o kobiecej psychice, ale byłem wówczas zbyt młody i niedoświadczony życiowo, by zrozumieć jej niuanse. Od tego czasu zdążyłem rozwieść się i powtórnie ożenić, więc dziś jestem w tej kwestii znacznie mądrzejszy.

Bez wątpienia należysz do mistrzów swojego fachu. Nie drażni Cię jednak to, że jesteś kojarzony wyłącznie z filmami o zombie?


Do pewnego stopnia rzeczywiście mi to doskwiera. Być może gdzieś w głębi duszy chciałbym kręcić filmy, które byłyby bardziej osobiste. Mimo wszystko jestem jednak szczęśliwy, że przez pryzmat opowieści o zombie mogę wyrażać swoje zdanie na temat społecznej i politycznej sytuacji Ameryki.

Czy wciąż rozważasz jednak realizację filmu o innej tematyce?

Mam w szufladzie dwa scenariusze sprzed lat. Oba są utrzymane w konwencji fantasy, ale nie mają nic wspólnego z horrorem. W jednym pojawiają się nawet wątki romantyczne. Gdyby ktoś przyszedł do mnie i wyłożył pieniądze na stół, jestem w stanie wejść na plan choćby jutro. Wszyscy wiemy jednak, że to się nie zdarzy i moje przyszłe filmy będą najpewniej horrorami. Mogę obiecać, że nic wspólnego z zombie nie będzie mieć za to autobiografia, którą właśnie  piszę.

Być może zdobycie funduszy na filmy takie jak Twoje jest dziś tak trudne dlatego, że współczesny horror staje się coraz bardziej infantylny?


Pewnie coś jest na rzeczy. Renesans popularności zombie w popkulturze dokonał się w końcu nie za sprawą kina, lecz gier wideo. Współcześni reżyserzy mają to na uwadze i starają się jak najbardziej upodobnić do nich swoje dzieła. Weźmy chociażby "World War Z" z Bradem Pittem. Zombie zachowują się tam jak mrówki z "Nagiej dżungli". Czegoś takiego po prostu nie da się traktować poważnie!

Może jednak są jacyś współcześni autorzy horrorów, których dorobek robi na Tobie wrażenie?

Odpowiedź może być tylko jedna: Guillermo del Toro. Pod warunkiem jednak, że wróci do korzeni i przestanie zawracać sobie głowę bzdurami w stylu "Pacific Rim".

Jesteś mistrzem w straszeniu innych. Na zakończenie naszego spotkania chciałbym jednak spytać, co przeraża Ciebie samego?

Cholera, trudne pytanie! Na pewno ogromnym strachem napawa mnie terroryzm. Jak to możliwe, że jeden człowiek może wyrządzić drugiemu tyle krzywdy w imię mglistych idei i fałszywych wartości? Myślę, że to wielki temat, wciąż jeszcze niedostatecznie wykorzystany przez współczesnych filmowców.
 
16