26. WFF - podsumowanie festiwalu

Filmweb / autor: , , , , , , /
https://www.filmweb.pl/news/26.+WFF+-+podsumowanie+festiwalu-66122
Dziesięć dni festiwalowych zmagań za nami. Obejrzeliśmy grubo ponad sto filmów, przeżyliśmy kilka filmowych uniesień i parę rozczarowań. Zmagaliśmy ze snem i tłumem zakupoholików. Dziś redakcja Filmwebu i jej współpracownicy podsumowują 26. Warszawski Festiwal Filmowy


Marcin Pietrzyk:
(Najlepszy film: "7 dni", reż. Daniel Grou)

26. Warszawski Festiwal Filmowy to już historia. Przez 10 dni ja i wielu warszawiaków żyliśmy kinem i filmami, z których większość już nigdy więcej w Polsce nie zostanie pokazana. I to właśnie, niezależnie od wszystkiego, jest największą wartością tej imprezy.

Co roku po ogłoszeniu programu festiwalu czuję rozczarowanie, wiedząc, że nie będzie mi dane zobaczyć filmów, o których było głośno na zagranicznych festiwalach. Rozczarowanie to jednak szybko przechodzi, kiedy zagłębiam się w program i okazuje się, że może filmy są mniej znane, ale wcale nie mniej interesujące.

Na Festiwal chodzę już od 15 lat. Zaczynałem jeszcze jako naiwny student stojący sześć godzin w kolejce pod kinem Skarpa, choć chyba powinienem napisać: "w Kolejce", było to przecież jedno z najważniejszych wydarzeń festiwalu. Przez wszystkie te lata nieodmiennie starałem się wybierać filmy małe, praktycznie pozbawione szans na dystrybucję. Czułem się, i nadal tak jest, że odwiedzam ciemną stronę Księżyca, poznaję tę część kinowego nurtu, która pozostaje ukryta przed zwykłymi widzami. To właśnie na festiwalu odkryłem kilku z moich ulubionych reżyserów.

W tym roku jednak nie znalazłem nikogo nowego. Najlepsze wrażenie zrobiła na mnie stara festiwalowa gwardia: Takeshi Kitano ze "Wściekłością", Gregg Araki ("Kaboom"), Aleksi Salmenperä ("Wszystko zostanie w rodzinie") i Christoffer Boe ("Wszystko będzie dobrze"). Spośród nowych twórców największy potencjał widzę w Danielu Grou. Jego "7 dni" uważam za najlepszy film festiwalu. To mocne kino o zemście, które nie epatuje przemocą, choć nie unika i jej pokazywania. Zaskoczyła mnie reżyserska dyscyplina Grou, który nie dał się skusić drodze na skróty i stworzył wiarygodne i emocjonalnie angażujące widowisko o ludzkiej naturze.

Ciekawe, czy widownia festiwalowa podzieli moją opinię.



Dorota Kostrzewa
:
(Najlepszy film: "Brzmienie hałasu", reż. Ola Simonsson, Johannes Stjärne Nilsson)

I co tu teraz robić? Dziesięć dni Warszawskiego Festiwalu Filmowego – nie powiem, że bardzo szybko, ale jednak minęły. W sumie, wraz z innymi członkami redakcji obejrzeliśmy sto czterdzieści filmów, niektórzy nawet po pięć dziennie (czy to aby nie ma zgubnego wpływu na percepcję?). Trudno powiedzieć, by wszystkie miały wyrównany poziom. Niektóre – takie jak absolutnie urzekające "Brzmienie hałasu" czy sprawnie poprowadzony "Jak chcę gwizdać, to gwiżdżę" – sprawiły, że rozciągnięty nawet do dwudziestu godzin dzień kończył się pełną satysfakcją i uznaniem dla gustów osób decydujących o repertuarze festiwalu. Inne – zapamiętana jako szczególnie nieudana, choć jej zwiastun mógł obiecywać niezłe kino, "Dmuchana lala" – budziły wątpliwości, czy aby nie zaplątały się w programie przez przypadek.

Tak czy inaczej, wszystkie obejrzane filmy były rarytasem z zasadniczego względu – większość z nich nigdy nie trafi do szerokiej dystrybucji, a tegoroczny WFF był jedyną okazją, by je zobaczyć. Potwierdzeniem olbrzymiego zainteresowania festiwalowym repertuarem były kolejki do kas, które w szczytowych godzinach kończyły się w drzwiach wejściowych warszawskiej Kinoteki. Jedną z przyjemniejszych rzeczy festiwalu było to, że w tłumie krążącym nieustannie między Pałacem Kultury i Nauki a centrum handlowym Złote Tarasy co i rusz przewijały się znajome twarze pędzące na kolejne seanse i żywo wymieniające się wrażeniami z obejrzanych filmów. Przez ostatnich dziesięć dni nie było w mieście ważniejszego temu. Tak na marginesie, wiecie, że uratowano już chilijskich górników?

Wybór ulubieńca nie sprawił mi większej trudności – i nie jest to bynajmniej "OponaQuentina Dupieux, na którą czekałam najbardziej. Całkowicie oczarował mnie film dwóch szwedzkich reżyserów, Oli Simonssona i Johannesa Stjärne’a Nilssona. Po ich krótkim występie przed projekcją mogę wnioskować, że "Brzmienie hałasu" jest dokładnie takie jak jego autorzy – skromne, inteligentne i do bólu zabawne. Film opowiadający o grupie genialnych muzyków, którzy planują czterostopniową zemstę na mieście raniącym ich poczucie piękna, jest nie tylko muzycznym majstersztykiem, ale i przejawem błyskotliwego poczucia humoru. Publiczności przyszłorocznego WFF życzę więcej podobnych filmów.

Aleksandra Różdżyńska:
(Najlepszy film: "Jak chcę gwizdać, to gwiżdżę", reż. Florin Şerban)

Warszawski Festiwal Filmowy przełamuje pokutujący u nas od dawna przesąd, że dobre kino nie powinno być pokazywane w multipleksach. Kinami festiwalowymi były Kinoteka i Multikino – to drugie, o zgrozo, znajdujące się w centrum handlowym. Od zeszłego roku słyszę narzekania, że taka polityka prowadzi do zubożenia odbioru filmu. Bzdura. Oglądając film w wygodnym fotelu, na dużym ekranie, mogę się skoncentrować na tym, co widzę. Nie staram się nie czuć smrodu spleśniałych siedzeń, słyszeć ich ciągłego skrzypienia, kiedy wszyscy kręcą się, bo jest im niewygodnie.

Zaletą oglądania festiwalowych filmów w kinach wielosalowych jest to, że sale są duże, a bilety tańsze. Mając kopię filmu na kilka dni, festiwal może wyświetlić ją w dużej sali – dzięki temu więcej osób będzie miało szansę dostać się na seans. Tym bardziej, że wejście kosztuje poniżej 20 zł – mało, jak na komfortowe warunki projekcji. Korzysta z tego warszawska publiczność: w Empiku ustawiały się kolejki do przedsprzedaży biletów. W dyskusji po filmie nie przeszkadzało im to, że idąc na projekcję, muszą przejść przez centrum handlowe. Wielbiciele kina nie czuli się zdekoncentrowani ani reklamami, ani tym, że kiedyś było inaczej i dlatego na zasadzie psa Pawłowa muszą się męczyć, żeby mieć poczucie, że mają do czynienia ze sztuką.

Dobry film nie staje się zły tylko dlatego, że jest wyświetlany w multipleksie. Wyrobiony widz Warszawskiego Festiwalu Filmowego nie staje się idiotą dlatego, że je popcorn. Z dużą satysfakcją obserwowałam, jak ciekawi ludzie kupują popcorn na ambitne filmy i nie wstydzą się tego. Nie przeszkadzają tym, którzy popcornu w kinie nie lubią. Bo atmosfera sprzyja swobodzie i skoncentrowaniu uwagi na filmach.

Łukasz Muszyński:
(Najlepszy film: "Kuki powraca", reż. Jan Svěrák)

Podsumowania festiwali nigdy nie wychodzą mi za dobrze. Zazwyczaj oglądam na nich za mało filmów, trafiam na te, które nie dostały nagród i regularnie przysypiam na seansach (to chyba pierwsza oznaka zblazowania...).

W tym roku niewiele tytułów wyrwało mnie z przyjemnej drzemki, a potem zelektryzowało do rozmów ze znajomymi. Było za to parę, które sprawiły mi czystą frajdę, jak na przykład "Kuki powraca" Jana Svěráka. Twórca "Koli" i "Butelek zwrotnych" nakręcił film familijny, który pod względem wizualnym wygląda jednocześnie oryginalnie i "oldschoolowo". Bazując na wykonanych tradycyjnymi metodami efektach specjalnych Czech, wykreował na ekranie przepiękny bajkowy świat. Takie rzeczy powinny oglądać dzieciaki, zamiast karmić oczy durnymi bijatykami z Cartoon Network.

Niespodzianką okazał się "Chrzest" Marcina Wrony. Po strasznej "Mojej krwi" nie spodziewałem się wiele po tym reżyserze, a tu proszę – nakręcił przejmujący dramat o lojalności z bardzo dobrymi rolami Tomasza Schuchardta i Adama Woronowicza. Całość jest tak samo szowinistyczna jak debiut Wrony, ale tym razem można to jakoś przełknąć.

Tyle z tego, co zostało mi pod powiekami. W głowie kłębią mi się jeszcze dźwięki bębnów z bardzo dobrego dokumentu muzycznego "HavanyorK" oraz szalone teksty piosenek brazylijskiego barda Toma Ze ze "Swobodnego astronauty".

Więcej nie pamiętam lub nie chcę pamiętać. Ale, jak to mówią, rok nie wyrok. W październiku 2011 ruszy kolejny festiwal, a wraz z nim otrzymamy ponad setkę tytułów z całego świata. Na pewno będzie w czym wybierać.

Malwina Grochowska:
(Najlepszy film: "Tilva Ros", reż. Nikola Ležaić)

Na każdym festiwalu – czy to będzie Cannes, Wrocław czy kameralna impreza w jakiejś mieścinie – z niewiadomego źródła czerpię dodatkowe pokłady energii. Warszawski Festiwal jest tu wyjątkiem – pod jego koniec padam na twarz i najlepsze filmy ledwo są w stanie przywrócić mi entuzjazm (a jeśli w tym stadium trafi się trzygodzinny pretensjonalny gniot, to już w ogóle szkoda gadać). Czy to znaczy, że WFF nie ma dobrej energii, atmosfery? Wielu widzów tak twierdzi. Moim zdaniem przyczyny zmęczenia są bardziej prozaiczne: w czasie festiwalu trzeba odstać swoje w korku, przepchnąć się do metra, a w supermarkecie obok mulitpleksu kupić ziemniaki.

Bo gdy resztką sił docieram do festiwalowego klubu, widzę, że życie buzuje w Warszawie tak samo albo i intensywniej niż na innych festiwalach. Reżyserzy poszukują producentów dla swoich nowych projektów, producenci – dystrybucji kinowej i festiwalowej, selekcjonerzy ze światowych festiwali – filmów z Warszawskiego, które mogliby pokazać u siebie. A wszyscy jednogłośnie zachwycają się, że spotkali tak liczną i żywiołową publiczność.

Czytam komentarze internautów i trudno mi uwierzyć, że mowa o tej samej imprezie: Multikino w centrum handlowym to koszmar (a niby które inne kino pomieści tak duży festiwal?), nieuregulowane przejście przez Emilii Plater – skandal (tak, skandal, ale na canneńskim Croisette jest tysiąc razy gorzej). Problemy organizacyjne można jeszcze długo wymieniać. Tylko że to problemy, które trudno rozwiązać. Problemy nie tyle festiwalu, co całego miasta. To, że Warszawa jest poharatana i męcząca, przysłania nam czasem fakt, że WFF jest wyjątkowym filmowym wydarzeniem. Że pełni dwie istotne funkcje: z jednej strony, jest popularną imprezą dostępną dla wszystkich, z drugiej – coraz ważniejszą imprezą branżową w regionie. Mało gdzie udało się takie połączenie.

Dlatego poprzestanę na wytknięciu drobniejszych niedociągnięć, które można naprawić: po pierwsze, zaprzestać sprzedaży popcornu na czas trwania festiwalu, jak to zrobiło Berlinale. Po drugie, zlikwidować ogromne kolejki wprowadzając sprzedaż biletów przez Internet. A potem pozostanie już tylko cieszyć się filmami lub krytykować selekcję.

Krzysztof Świrek
(Najlepszy film: "Wściekłość", reż. Takeshi Kitano)

Tegoroczny WFF to pokazy dwustu filmów, z których niemal wszystkie powstały w ostatnim roku. Jest to więc przede wszystkim wielki przegląd tego, co teraz dzieje się w kinie. Już to wystarcza, żeby uważnie obserwować program imprezy.

Chciałoby się, żeby przynajmniej część najciekawszych tytułów tej edycji znalazło się w szerszej dystrybucji w Polsce. Niektóre z pokazywanych w Warszawie obrazów są potrzebne z powodów, które na samej wartości estetycznej się nie kończą. Wśród nich "Człowiek, który płakał", film o krzyżujących się problemach współczesnego kapitalizmu i ciągłej niestabilności politycznej w afrykańskim Czadzie. Inny tytuł o takim znaczeniu to "Nielegalni" - obraz ukazujący życie poza prawem, jakie prowadzą na zachodzie imigranci bez prawa stałego pobytu. Oba te filmy to najwyższej klasy opowieści ćwiczące widzów w empatii.

Kolejny temat tej edycji to "małe filmy", które pokazują, jak niewiele nakładów potrzeba, żeby zaproponować dziś w kinie coś interesującego – przykładem może być osobisty w tonie dokument "Wspomnienia nowojorskie" Rosy von Praunheim. Zdarzyły się też filmy realizujące klasyczną formułę kina artystycznego – filozofująca "Studnia", alegoryczna "Infiltracja", wreszcie – "Wściekłość", nowy film Takeshiego Kitano, dowodzący, jak cenne stają się filmowe konwencje w ręku dojrzałego reżysera. to przykład cennej równowagi między gatunkowym schematem a autorskim wyrafinowaniem. Mocna opowieść o miażdżących mechanizmach władzy i sile pieniądza.

Michał Walkiewicz
(Najlepszy film: "Nielegalni", reż. Olivier Masset-Depasse)

Istnieją dwie festiwalowe szkoły: albo rozbijasz, albo skupiasz; albo atomizujesz publiczność, albo próbujesz ją grupować. Obydwie strategie mają swoje wady i zalety. Budowanie "społeczności" to zawsze realizacja jakiejś edukacyjnej misji. Z drugiej strony, w obliczu organizacyjnych problemów, zmiany lokalizacji albo nawet całego profilu imprezy, zwiastuje deklamowaną przez milion głosów elegię na odejście złotego wieku (vide cieszyńska i wrocławska Era). Przepych Warszawskiego Festiwalu Filmowego nie idzie na szczęście w parze z jakąś "misyjną" świadomością. Mnie to rozwiązanie odpowiada, bo dzięki niemu nie ma w Warszawie atmosfery partyjnego wiecu (My, Wy, Tutaj, Teraz, Kultura, Nasza, Wasza, Na ratunek!). Pod tym względem, festiwal Stefana Laudyna jest ostentacyjnie "nowoczesny". I wydaje mi się, że to właściwa droga.

Odrębną sprawą jest brak jasno sprofilowanego programu. Minęło dziesięć dni, a ja dalej nie potrafię zgadnąć, na jakiej zasadzie dobierane są filmy konkursowe. Rzut kostką? Karty-zdrapki? Totalizator sportowy? W mikroskali, w obrębie danego konkursu, dotyczy to pojedynczych utworów. W makroskali festiwalu – całych cyklów (niektórych, jak konkurs debiutów i drugich filmów, ze sporym potencjałem). Inna sprawa, że z racji redakcyjnych obowiązków, trafiałem głównie na pretensjonalne snuje o głaszczących się żyletkami, wyjałowionych efebach. Ergo – moje kompetencje dotyczące krytyki repertuaru są raczej ograniczone.

Wykorzystanie Multikina jako areny festiwalowej to według mnie najbardziej kontrowersyjny pomysł. W Złotych Tarasach są naprawdę świetne warunki techniczne – nawet na najmniejszych salach ekrany są kolosalne, a dźwięk potrafi zrobić z głowy tubę rezonansową. Niedaleka odległość od Kinoteki eliminuje najbardziej upierdliwą przypadłość wielkomiejskich imprez – problemy z transportem. Z drugiej strony, przebicie się w okolicach wieczornych przez mur wypindrzonych lolitek i rozgorączkowanych zakupoholików to już misja tylko dla orłów.

Dobijając powoli do brzegu, muszę przyznać, że bawiłem się całkiem nieźle, zwłaszcza na filmach z fabułą, aktorami, zdjęciami, muzyką, montażem i scenografią. Na szczęście, nie brakowało również takich – "Tournee" Mathieu Amalrica, "Abla" Diego Luny, "Martwego punktu" Carmel Winters, "Nielegalnych" Oliviera Masseta-Depasse’a – w których owe elementy współistniały. Tym ostatnim tytułem belgijski reżyser udowodnia to, co nie udało się dziesiątkom jego poprzedników: że da się pokazać problem nielegalnej imigracji bez wpadania w ekstrema. Mocno, a jednocześnie subtelnie, bez ogródek, ale ze spora dozą empatii. Plus mistrzowska robota realizacyjna i wspaniała Anne Coesens. Życzę Belgii powodzenia w wyścigu o oscarową nominację.

Przyzwoicie zorganizowany (filmy zaczynały i kończyły się o czasie, nie było problemów z biletami, może poza "casusem Marka Romanka"), festiwal Stefana Laudyna na pewno zadowolił kinowych długodystansowców. Jest więc całkiem prawdopodobne, że w roku pańskim dwa tysiące jedenastym wejdę ponownie do tej samej rzeki.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones