Berlinale 2010: Ostatnie dni festiwalu

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/news/Berlinale+2010%3A+Ostatnie+dni+festiwalu-58396
Dziś dobiega końca 60. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie. Wieczorem jednemu z 20 filmów jury pod przewodnictwem Wernera Herzoga przyzna Złotego Niedźwiedzia.  


Jubileuszowe Berlinale wypadło pod dwoma względami wyjątkowo. Po pierwsze, nie było w nim rocznicowego nadęcia, żadnego pompowania wspomnieniami czy wypełniania czerwonego dywanu gwiazdami. Historię festiwalu pomysłowo uczczono publicznym pokazem odrestaurowanego i uzupełnionego o odnalezione części "Metropolis" Fritza Langa z 1921 r. Po drugie, organizatorzy postawili na konkursową różnorodność. Ryzykowali dużo. Nie wszystkie filmy były warte nominacji. Dziennikarz Variety zarzucił organizatorom nudę oraz trwające izolowanie i osłabianie imprezy w porównaniu z Cannes. Mimo tego spośród 20 obrazów mógłbym z czystym sumieniem wskazać połowę wartą dystrybucji w Polsce.

Nudą z pewnością zawiewało z powodu przeważającej w sekcji konkursowej tematyki rodzinnej. Trudno jednak winić twórców, że próbują doszukiwać się źródeł dzisiejszych problemów i społecznych lęków w domach. Świetnie zrobili to Thomas Vinterberg w "Submarino" i Florin Serban w "Eu cand vreau sa fluier, fluier" (Jeśli chcę, to gwiżdżę). Pomysłowo trud odzyskiwania bliskości uchwycili Hans Petter Moland w "En ganske snill mann" (Poniekąd miły pan) czy Wang Quanan w "Tuan Yuan" (Razem i osobno). Dunka Pernille Fischer Christensen w ciekawej choć dość chłodnej i konwencjonalnej "En Familie" (Rodzina) skupiła się z kolei na konflikcie między interesami rodzinnymi a osobistymi pragnieniami.        

Arktyczny strach

Rewelacją tego festiwalu okazał się jednak nie film o stanie dzisiejszej rodziny, żadne kino zaangażowane a opowieść o dwóch meteorologach stacjonujących na Czukotce. Z niecierpliwością czekałem na "Kak ya provel etim letom" (Jak spędziłem koniec lata) Rosjanina Aleksieja Popogrebskiego mając w głowie jego pierwszy film zrealizowany z Borysem Chlebnikowem "Koktebel". W tym świetnym dramacie, który z czasem przeradza się w thriller, odbijają się podstawowe ludzkie ułomności. Przede wszystkim strach, który paraliżuje i wrzuca w błędne koło głupstw. Wpada w nie miastowy chłopak, który nie potrafi przekazać starszemu, doświadczonemu polarnikowi (jawiącego się niczym surowy ojciec) wiadomości o śmierci jego rodziny. Wszystko, co po tym następuje, jest dramatyczną konsekwencją chwilowego tchórzostwa, które niemiłosiernie rozciąga się w czasie i nabiera przerażających rozmiarów. Nie ma w tym filmie żadnych fałszywych ruchów, żadnej maniery. Jest doskonale budowane przez dwóch ludzi napięcie, którzy na tle surowej arktycznej scenerii obnażają swoją naturę. Ma to przynieść oczyszczenie i zahartowanie. Jak skok do lodowatej wody po pobycie w saunie.



Film Popogrebskiego jest jednym z głównych kandydatów do Złotego Niedźwiedzia. Nie będzie zaskoczenia, jeśli Herzog przekona jury do docenienia owego spotkania dwóch mężczyzn na krańcu świata. Słusznie zresztą.        

Terytoria ludzkiej psychiki przemierza również Hasan Semih Kaplanoglu, który przywiózł do Berlina ostatnią część trylogii o Yusufie (wcześniejsze to "Mleko" i "Jajko"). Jego ujmujący "Bal" (Miód) jest spojrzeniem na dzieciństwo bohatera, przypowieścią o poznawaniu świata i jego podstawowych praw. Wreszcie traktatem o wrastaniu w strefę strachu, którego pojmowanie staje się największym wyzwaniem. Nie bez powodu wszystko dzieje się w dalekiej od cywilizacji wiosce, niejako kolebce człowieczeństwa. Spokojne życie dziecka układa się między domem i czasem spędzanym z ojcem-pszczelarzem (wcielenie dobrego boga) a szkołą, gdzie rodzą się aspiracje do nagrody za dobre czytanie (tu nauczyciel jawi się jako bóg groźny). Na tym tle Kaplanoglu jednak nachyla się ku ciemniejszej stronie doświadczeń. Dobry bóg zniknie pewnego dnia i już nie wróci, a odznaczenie za składanie liter będzie aktem łaski. Unosi się nad tym filmem duch kina spod znaku Satyajita Raya, ale też Abbasa Kiarostamiego czy rodziny Makhmalbafów.  

Ścieżki wiary

W pierwszej scenie filmu Jasmili Zbanic "Na putu" (Na ścieżce) młoda kobieta przed lustrem filmuje swoje ciało telefonem komórkowym. Widzimy ją podwójnie – na wyświetlaczu i obok. Jest w tej rejestracji próba zdefiniowania swojej kobiecości – jednoczesnego zatrzymania czasu i przyjrzenia się sobie. Jak niebawem się dowiemy, do samospełnienia brakuje dziecka. Starania idą na marne, jedyna opcja to zabieg in-vitro. Mąż traci tymczasem pracę za spożywanie alkoholu w jej trakcie. Bezsilny przyjmuje posadę w społeczności islamskich fundamentalistów. Jego religijna metamorfoza spycha związek nad przepaść, a kobietę stawia na rozdrożu i skazuje na wyrzeczenie.



Nawet gdyby nikt nie chciał obejrzeć tego filmu, zrobiłabym go tak czy owak – mówiła Zbanić na konferencji – Uważam, że jest niezwykle ważny dla mojego społeczeństwa. Chciałam, żeby był dla niego lustrem odbijającym zmiany, które teraz mają miejsce.



Jednak film wykracza poza granice Bośni. Autorka "Grbavicy" subtelnie połączyła w nim kilka motywów. Nikogo nie osądza, nie daje jasnych odpowiedzi. W tle nadal odbijają się echa wojny. Ci, którzy nie radzą sobie ze wspomnieniami, uciekają w radykalizm. Inni pozostają w stagnacji. Ci wreszcie, którzy decydują się odnaleźć własną tożsamość i określić swoje potrzeby, muszą zapłacić wysoką cenę. Nie trzeba daleko się rozglądać, żeby dostrzec podobne zjawiska. Autorka "Grbavicy" kolejny raz stworzyła bardzo dobre kino.     

W podobnym choć zawężonym kontekście ciekawie zaprezentował się debiut – dyplomowy film "Shahada" (Wiara) Burhana Qurbaniego. Reżyser sportretował społeczność muzułmańską dzisiejszego Berlina. Przeplatając historie kilku osób, które na co dzień stykają się ze sobą, pokazał dwa oblicza religii w zupełnie jej obcym kontekście kulturowym. Umiarkowanej, dostrzegającej złożoność rzeczywistości i radykalnej, rodzącej się z niemocy. Problem jednak nie tkwi w samej religii. Lokalny imam pocieszy chłopaka, który odrzuca swój homoseksualizm, ale nie znajdzie nici porozumienia z własną córką, która poddała się aborcji. Brak wsparcia czy samoakceptacji, wreszcie poszukiwanie siebie w literalnej wykładni pisma (bo gdzież indziej?) i przez pryzmat poczucia winy musi sprowadzić na niebezpieczną drogę. Poruszając się po tak śliskim gruncie, Qurbani zdołał wyważyć proporcje i uniknąć jednoznacznych osądów. Szacunek mu za to.             

Berlinale nieokiełznane

W polskich kinach jest już bardzo dobrze przyjęty w Berlinie "Autor Widmo" Romana Polańskiego. W międzynarodowym rankingu dziennikarzy w Screen International film zajął trzecie miejsce. Czy dostanie główną nagrodę? Przekornie nie liczę na to. Polańskiemu nie potrzeba jej, podobnie jak nikomu nie trzeba przedstawiać jego nazwiska. Nagroda za scenariusz byłaby wystarczającym uznaniem. Ciekawie zapowiada się walka o najlepszą rolę męską. Świetne kreacje stworzyli Jakob Cedergren ("Submarino"), George Pistereanu ("Eu cand vreau sa fluier, fluier"), Stellan Skarsgård ("En ganske snill mann") i James Franco ("Howl"). Mało wyraźne były za to role kobiece z wyjątkiem występu Lisy Lu ("Tuan yuan") i Zrinki Cvitešić ("Na putu").

Festiwal niejednokrotnie zaskakiwał werdyktami, więc trudno być pewnym wyników. Może się okazać, że jury doceni "Howl" Roba Epsteina i Jeffreya Friedmana – obraz, który nie wywołał we mnie żadnych emocji, ale z pewnością nie zasługuje na skreślenie. Znacznie gorzej wypadł irański "Shekarchi" (Łowca) Rafiego Pittsa próbujący na siłę nadać zemście alegoryczny sens. Nie udał się Natalii Smirnoff "Rompecabezas" (Układanka) – banalna opowieść o spełniającej się w układaniu puzzli kobiecie, która traci z tego powodu kontakt z rodziną. Dobrze zapowiadał się na początku "Mammuth" Benoîta Delépine'a i Gustave'a de Kerverna z zabawną rolą Gerarda Depardieu – emerytowanego rzeźnika. Powstał jednak pretensjonalny film drogi o rozrachunku z życiem, w którym nagromadzenie nachalnej symboliki rozbiło fabułę.

Mam nadzieję, że jury pominie dwa nieudane filmy antywojenne. "Kyatapirâ" (Gąsienica) Koji Wakamatsu o bohaterze wojny chińsko-japońskiej, który stracił wszystkie członki, okazał się infantylnym manifestem epatującym scenami zaspokajania fizjologicznych potrzeb kadłubka. Zdenerwował mnie Oskar Röhler filmem "Jud Süß - Film ohne Gewissen" (Żyd Suss - powstanie i upadek) - opowieścią o sukcesie i tragedii Ferdinanda Mariana, który z mianowania Goebbelsa został odtwórcą głównej roli w nazistowskim hicie "Żyd Süss" Veita Harlana. Zapłacił za to wysoką cenę. W filmie Röhlera jest ofiarą polityki pozbawioną rozsądku, błazeńskim impetykiem, który bezrefleksyjnie korzysta z okazji. Jeśli rzeczywiście Marian był taką osobą, to po co o nim robić film? Dodatkowo banalny, karykaturalny, rażący scenariuszowymi niedociągnięciami i  manipulujący w taki sam sposób jak film Harlana (choćby aspiracjami do filmu artystycznego). Röhler uwłacza tą opowieścią znacznie większym tragediom wojny.    

Największym rozczarowaniem Berlinale okazał się "The Killer Inside Me" Michaela Winterbottoma. Ten głośny od festiwalu w Sundance obraz o psychopatycznym szeryfie (Casey Affleck), który specjalizuje się w zabijaniu kobiet pięściami, miał wstrząsnąć. Efekt był odwrotny – zanudził i został wybuczany (z takim przyjęciem spotkał się jeszcze film Röhlera). Rozwlekły, pozbawiony jakiejkolwiek głębi w portretowaniu mordercy, jest mdłą opowieścią bez konkluzji.                

Po ogłoszeniu i rozdaniu nagród festiwal zakończy się pokazem filmu "Otouto" (O jej bracie) Yoji Yamady – legendy kina japońskiego.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones