Czytelnia FILMu: wywiad z aktorami "Senności"

FILM /
https://www.filmweb.pl/news/Czytelnia+FILMu%3A+wywiad+z+aktorami+%22Senno%C5%9Bci%22-46819
W kioskach w całej Polsce wciąż możecie znaleźć październikowe wydanie magazynu "Film". Tymczasem zapraszamy Was do CZYTELNI tego popularnego magazynu na Filmwebie, gdzie możecie znaleźć nowy artykuł z bieżącego numeru: wywiad z Małgorzatą Kożuchowską i Krzysztofem Zawadzkim, którzy grają główne role w obrazie "Senność" Magdaleny Piekorz. Miłej lektury!



O CZYM ŚNIĄ AKTORZY "SENNOŚCI"

Ona – kojarzona głównie z rolą Hanki Mostowiak z tasiemcowego serialu "M jak miłość". On – mimo urody amanta – w teatrze i kinie gra gejów i transwestytów. W najnowszym filmie Magdaleny Piekorz "Senność" (w kinach od 17 października) oboje zagrali nieco wbrew własnemu wizerunkowi – ludzi "steranych życiem".

Łukasz Maciejewski: Pamiętacie swoje sny?
Małgorzata Kożuchowska: Pamiętam zaraz po przebudzeniu. Jeżeli jednak nie odtworzę snu natychmiast, zaraz go zapominam. Zostaje tylko klimat, atmosfera. Szkoda, bo często śnią mi się całe fabularne opowieści.
Krzysztof Zawadzki: Prawie nie pamiętam snów. Żałuję, bo uważam, że sen jest czymś genialnym. Fascynuje mnie jako sytuacja skrajnie intymna, w której przez wiele godzin funkcjonujemy wyłącznie sami – obok rodziny, całego świata. Fantazjujemy, stajemy się alogiczni, perwersyjni. Jak w filmie Gondry’ego "Jak we śnie".

ŁM: Sen niejedno ma imię. Wasze role w "Senności" Magdaleny Piekorz to również spełniony sen aktorski. Małgosia mimo wszystko kojarzy się przecież z repertuarem telewizyjnym, Krzysztof – z teatrem.
MK: Doskonale pamiętam pierwszy pokaz "Pręg" Magdaleny Piekorz na festiwalu w Gdyni. Byłam zachwycona, że w polskim kinie pojawiła się reżyserka z taką wyobraźnią, wyczuciem. Pobiegłam wtedy do Magdy, żeby jej pogratulować i pomyślałam, że byłoby wspaniale, gdyby kiedyś udało się nam razem popracować.

ŁM: I co, tak łatwo poszło?
MK: Nic, co naprawdę ważne, nie przychodzi łatwo. Przecież wcale się nie znałyśmy. Kiedy dowiedziałam się, że Magda będzie robiła nowy film, zależało mi na tym, żeby dostać się na zdjęcia próbne. Udało się! Pobiegłam na casting na skrzydłach.

ŁM: Krzysztof miał zagrać główną rolę we wcześniejszym projekcie Magdaleny Piekorz – filmie "Krzyż".
KZ: Kilka razy prawie wchodziliśmy na plan. Była już wybrana obsada, ekipa, plenery itd. Ale zawsze w ostatniej chwili coś (lub ktoś) stawało nam na przeszkodzie. Nie ma jednak tego złego, co by nie wyszło na dobre, bo jeszcze przed "Sennością" odbyłem z Magdą satysfakcjonującą przygodę w teatrze. W zeszłym roku Piekorz wyreżyserowała w Krakowie "Łucję szaloną" Dona Nigro – spektakl, w którym zagrałem Samuela Becketta.

ŁM: Nadspodziewany sukces debiutanckich "Pręg" wystarczył, żeby "Senność" traktować surowiej.
MK: To prawda. Na planie czuliśmy z jednej strony niesamowitą twórczą energię, ale z drugiej – olbrzymią presję. Nieustannie ktoś pytał Magdę, czy się nie boi, bo przecież oczekiwania wobec niej są tak wielkie. To jałowe i dołujące dywagacje. Taka nasza narodowa specjalność: zamiast kibicować, czekamy na czyjeś potknięcie, na porażkę.
KZ: Ważne jest to, że Magda nakręciła "Senność" z Koszałką i Kuczokiem, czyli w tym samym teamie, co "Pręgi". Oni naprawdę nadają na podobnych falach.
MK: Nie stosują taryf ulgowych. Lubię tak podkręconą śrubę. To mnie mobilizuje.
KZ: Gdyby Magda chciała pójść za ciosem, na pewno szybko zrobiłaby kolejny film. Kilka razy byłem świadkiem jej odważnych – również ze względów finansowych – decyzji dotyczących rezygnacji z reżyserii jakiegoś stricte komercyjnego projektu. Piekorz jest jednak osobą bezkompromisową. Nie podjęłaby się realizacji filmu, co do którego nie czułaby stuprocentowej pewności, że to jej kino. Dlatego cierpliwie odczekała kilka lat i nakręciła film, który – mam taką nadzieję – będzie jej do bólu szczerą, autentyczną opowieścią.

ŁM: Inaczej niż w przypadku "Pręg", Wojciech Kuczok najpierw napisał scenariusz do filmu, a dopiero w trakcie kręcenia zdjęć powstawała książka rozbudowująca wątki "Senności".
KZ: Magda, w tajemnicy przed Wojtkiem, czytała nam fragmenty przyszłej powieści, co dla nas, z aktorskiego punktu widzenia, było doświadczeniem bezcennym.
MK: Film opowiada fragment życia bohaterów, być może najciekawszy, ale jednak to tylko fragment. Tymczasem, tworząc swoje postaci, chcemy wiedzieć na ich temat więcej: co było przedtem, co stanie się potem. Dobudowujemy naszym bohaterom życiorysy. W wypadku "Senności" w dużym stopniu wyręczył nas autor scenariusza... Nawiasem mówiąc, ciekawe, czy Wojtek, pisząc książkę już po wyborze obsady do filmu, brał nas jakoś pod uwagę?
KZ: O mojej postaci napisał, że to bohater "o miłej powierzchowności"…
MK: No proszę, zgadza się (śmiech).    
KZ: Poczekaj: "przystojny, aczkolwiek bardzo zmęczony i sterany życiem" (śmiech).

ŁM: W "Senności" zagraliście role odmienne od waszego dotychczasowego emploi. Ciągle miła powierzchowność, ale jednak jakby "sterana życiem".
MK: Czy ja wiem... Nie było to przełamanie – raczej inny ciężar gatunkowy. Dostałam materiał do pracy, o jakim marzyłam od dawna.
KZ: W filmie grasz popularną aktorkę. Nie wydaje ci się, że będziesz w tej roli postrzegana właśnie jako aktorka, ikona, gwiazda?
MK: Nie zastanawiam się nad tym. Róża w filmie nie pracuje, nie gra, nie występuje publicznie. Starałam się stworzyć postać kobiety, nie aktorki. Zagrałam rolę i tu się kończy moja praca. Nie wiem i nie mam wpływu na to, jak zostanie przyjęta, odczytana czy skrytykowana. Ale chciałabym, żeby się spodobała: dla Magdy.    

ŁM: Twoja tabloidowo-glamourowa popularność jest tak ogromna, że naprawdę przytłacza wszystko inne. Kiedy oglądałem cię w spektaklach Jerzego Jarockiego: "Miłości na Krymie" czy "Błądzeniu", nie chciało mi się wierzyć, że możesz być tak dobrą aktorką.
MK: To, co powiedziałeś przed chwilą, jednocześnie zabolało mnie i ucieszyło. Zabolało, bo przypiąłeś mi łatkę "aktorka popularna, czyli kiepska", a ucieszyło, bo udowodniłam ci, że się mylisz. Po latach przyzwyczaiłam się do upraszczających szufladek: "ikona", "gwiazda" – taka, siaka. Kiedyś się przed tym broniłam. Dzisiaj wiem, że to nie ma najmniejszego sensu. To walka z wiatrakami. Robię swoje. Owszem, jestem aktorką występującą w telewizji, ale stale gram w teatrze. To mnie interesuje, rozwijam się, pracuję z najlepszymi. Wie o tym niewielu, ale nie to jest najważniejsze – robię to dla siebie. Dziennikarze rzadko są zainteresowani moją nową premierą, natomiast często pytają, co nowego u Hanki Mostowiak.
KZ: Tak naprawdę są to rzeczy nieprzystawalne. Praca w popularnym serialu, teatr i film. Do każdego z tych doświadczeń trzeba mieć osobne predyspozycje. Są aktorzy, którym – jak Małgosi – udaje się pogodzić to wszystko; ja jednak tego nie potrafiłem.

ŁM: Przez jakiś czas grałeś w "Na dobre i na złe".
KZ: Występowałem w doborowym towarzystwie aktorskim, na planie spotkałem się z kilkoma naprawdę wartościowymi reżyserami, ale szybko zrozumiałem, że praca w serialu to nie jest moja natura. Może to zaleta, może defekt: ale nie potrafię odnaleźć się w takiej rzeczywistości. Nie mam najmniejszej ochoty grać byle jak w byle czym, nawet za rewelacyjne pieniądze. To mnie nie interesuje.
MK: Grając od ośmiu lat w "M jak miłość" czuję czasami, że dłużej tego nie wytrzymam. Moja natura się buntuje. W aktorstwie kocham zmienność, możliwość transformacji. Momenty, w których otrzymujemy nowe, zaskakujące zadania, są chwilami największego aktorskiego szczęścia. Zmienność sprawia, że ten zawód nie nuży. Niestety, seriale są z reguły nużące. A jednak – choć nie chciałabym, żeby to zabrzmiało infantylnie – "M jak miłość" to dla mnie coś więcej niż zwykły serial; to również rodzaj poczucia obowiązku względem widza. Skoro losy mojej bohaterki są dla ludzi tak ważne, rezygnacja z tej roli byłaby już nie tylko zawodową decyzją Kożuchowskiej, ale być może rozczarowaniem dla milionów widzów.
KZ: Absolutnie tego nie neguję, ale dla mnie jest to jednak obca materia. Miałem i mam nadal dziesiątki propozycji telenowelowych, ale to nie jest mój świat. Wiem, że prawdopodobnie można się tego wszystkiego nauczyć, ale – jak dotychczas – nie potrafiłem zaistnieć w serialowym świecie na tyle, żeby poczuć się w nim dobrze.    

ŁM: W myśl obiegowej opinii aktor, który zagra dużą rolę w serialu, nie gra potem w kinie.
MK: Jak widzisz, nie warto powtarzać obiegowych opinii. Co prawda, nie mam pojęcia, w ilu przypadkach tworzenia obsad fabuł kinowych odpadałam w przedbiegach ze względu na serial, ale reżyserzy, którym mimo wszystko wydawałam się aktorką interesującą, w końcu do mnie docierali: Machulski, Wosiewicz, Falk, teraz Piekorz.
KZ: Bo aktorstwo to zawód, w którym niczego nie da się powiedzieć na sto procent. Żadnych pewników. Śmieję się, że dla teatru odkryła mnie reżyserka stricte filmowa – Barbara Sass, natomiast dla kina – reżyserka z rodowodem przede wszystkim teatralnym, czyli Izabella Cywińska.

ŁM: Małgosiu, serial dał ci gigantyczną popularność, której szczerze ci współczuję. Niczego nie cenię sobie bardziej od anonimowości.
MK: Anonimowość nie leży w naturze aktora.

ŁM: Naprawdę nie przeszkadza ci, że wszyscy ciągle na ciebie patrzą?
MK: Nie demonizujmy tego. Na co dzień, poza kamerą, nikt mi się szczególnie nie przygląda (śmiech). Tak naprawdę uciążliwe jest to, że prawda i honor tracą na wartości, a kłamstwo i cynizm zaczynają być powszechnie tolerowane. Tabloidy odbierają nam prawo do prywatności i kreują fałszywy wizerunek. Jedynym antidotum na to jest dystans. Staram się wobec tego dystansować, ale nie zawsze mi się udaje.

ŁM: Ów dystans zawdzięczacie także teatralnym mistrzom, którzy patronują waszej drodze zawodowej.
KZ: Możliwość zagrania Hamleta, Kordiana czy Myszkina w pierwszych latach po szkole ustawiła mnie wobec okoliczności alternatywnego funkcjonowania w zawodzie: wobec kina czy telewizji. I dlatego jest mi w teatrze tak dobrze i nie czuję żadnego dyskomfortu wynikającego z nieobecności w kinie czy telewizji. A dystans? Nie, to nie jest odpowiednie słowo. Staram się zawsze egoistycznie sprawdzić, jaki będę miał z nowej roli pożytek. Dla siebie, dla własnego rozwoju – nie dla kariery, bo owa "kariera", rozumiana stereotypowo, przez pryzmat tabloidów, jest chyba ostatnią rzeczą, na której by mi zależało. Moją prywatną "karierą" jest rozwój. W teatrze na pewno jest pod tym względem łatwiej. Kiedy pracowałem z Barbarą Sass nad "Idiotą" Fiodora Dostojewskiego czy "Czarodziejską górą" Tomasza Manna, samo spotkanie z lekturami tego kalibru było doświadczeniem stymulującym.
MK: Od skończenia szkoły gram non stop, nie miałam chwili przestoju, czekania na telefon. I taka sytuacja mogłaby mnie, hipotetycznie rzecz biorąc, uwieść. Mogłoby przestać mi się chcieć łączyć ze sobą te dwa światy: teatru i telewizji, ale to nigdy nie wchodziło w rachubę. Nie rozumiałam pytań typu: "Dlaczego tak się męczysz, dziewczyno, w teatrze za grosze, po co ci to?". Jestem przekonana, że gdybym zrezygnowała z teatru, przestałabym być aktorką. Stałabym się figurantką.
KZ: Popularność za pięć groszy. To wszystko ma bardzo krótkie nóżki. Zagrasz w ośmiu serialach, pięciu filmach, zaśpiewasz, pokręcisz tyłkiem, pojeździsz na łyżwach – finito. Na szczęście z drugiej strony aktorskiej barykady są jeszcze osobowości, których popularność polega na organicznej symbiozie kina i teatru. Znakomitego teatru i mądrego kina.
MK: To aktorzy, których podziwiam od lat, od dziecka. Najpierw pokochałam ich role telewizyjne i filmowe, a dopiero później miałam przyjemność oglądać ich w teatrze. Siłą swojego talentu, a także zwyczajną ludzką klasą udowadniają, że warto nie odpuszczać.
KZ: Ośmieliłaś mnie do podania nazwisk. Z Krakowa to na pewno Jan Frycz i Krzysztof Globisz – mój ukochany profesor ze szkoły teatralnej.
MK: Janusz Gajos, Zbigniew Zapasiewicz, Ewa Wiśniewska… i tylu innych.

ŁM: Jakie są wasze przełomowe role w kinie? W przypadku Krzysztofa to z pewnością Janek w "Kochankach z Marony", a Małgorzata na festiwalu "Młodzi i film" w Koszalinie odbierała nagrodę za aktorski debiut 10-lecia, czyli rolę w "Kilerze" Machulskiego.
MK: Pierwsza duża rola filmowa. Bardzo to było miłe dostać po 10 latach nagrodę właśnie za tę rolę. Dokładnie pamiętam, jak się z niej cieszyłam i jak się jej bałam. Ale zastanawiam się czasem, jak potoczyłyby się moje zawodowe losy, gdybym zadebiutowała w dramatycznej roli.
KZ: "Kochankowie z Marony" Cywińskiej to film marzenie. Jeśli o mnie chodzi, mógłbym grać w takim filmie raz na pięć lat. Wystarczy. Doświadczona reżyserka teatralna i telewizyjna nakręciła "Kochanków..." nie dla poklasku, tylko z potrzeby serca, głęboko osobistym charakterem pisma, który – tak się cudownie złożyło – był również bliski moim własnym ówczesnym marzeniom, niepokojom, tęsknotom… Z rozrzewnieniem wspominam pracę nad tym filmem. Udało się wtedy wytworzyć coś na kształt poetyckiej pełni, do której z rzadka zaglądała proza (filmowego) życia. Aura erotycznej ambiwalencji, obecna także w opowiadaniu Iwaszkiewicza, przedziwne wnętrza, chłód ciała, wysoka temperatura uczuć. Polskie kino bardzo rzadko zagląda w takie rejony. Wielka szkoda.

ŁM: Podobno w szkole teatralnej Marta Stebnicka przepowiadała ci status "wiecznego amanta". Tymczasem – na przykład grając geja w "Kochankach...", a ostatnio transwestytę w "Factory 2" Lupy – nieustannie uciekasz od tego wizerunku.
KZ: Tylko w serialach jestem obsadzany według gęby. Mam dwie możliwości: albo zagrać prawnika, który zdradza prawo, albo kochanka, który zdradza moralność. A ja chciałbym być raczej wierny: sobie. Każda rola jest szansą na nową opowieść. Po zagraniu Candy w spektaklu Lupy wszyscy pytali mnie, czy to było wielkie poświęcenie z mojej strony. Jakie znowu poświęcenie? Grając Candy, zwyczajnie uruchomiłem w sobie transwestytę. Chodzi przecież tylko o to: o otwarcie – w tym wypadku o otwarcie na pierwiastek kobiecości, który jest w każdym facecie, nawet u macho. Jeżeli odważymy się to z siebie wydobyć, chodzenie na szpilkach i pudrowanie noska przestaje być jakimkolwiek problemem.

ŁM: Bardzo ładnie chodzisz na szpilkach.
KZ: Ale nogi mam nieogolone. Nie zgodziłem się. No i nie są, niestety, zbyt sexy (śmiech).

ŁM: Jakie były wasze kultowe filmy, idole?
MK: Nie miałam idoli. Nie kochałam się w Brando, nie stylizowałam na Marilyn. W podstawówce wszystkie dziewczyny szalały na punkcie Limahla, więc ja także starałam się wzbudzić w sobie te wszystkie egzaltowane emocje, ale tak naprawdę nieszczególnie mnie to ruszało.
KZ: Pochodzę z małego miasteczka: z Lwówka Śląskiego. Szybko zacząłem kontestować. Hity w stylu "Neverending Story" to był dla mnie zawsze jakiś straszliwy obciach. Mam rodowód punkowy – w szkole średniej założyłem kapelę, w której wiele lat grałem na perkusji. Ale pamiętam, że na licznych imprezach – z towarzyszeniem gandzi czy alkoholu – oglądaliśmy z chłopakami "Lot nad kukułczym gniazdem", "Moje własne Idaho" czy fantastyczny film Tony’ego Scotta "Zagadka nieśmiertelności".

ŁM: Z Catherine Deneuve i Susan Sarandon
KZ: A także z Davidem Bowiem i zespołem Bauhaus, który śpiewał "Bela Lugosi Is Dead". A potem przyszła fascynacja trylogią Coppoli, szkoła teatralna, kiedy niemal zapomniałem o kinie, no i wreszcie od kilku lat nowe, elektryzujące odkrycia: "Tarnation" Caouette’a, "Last Days" Van Santa czy ostatnio "Control" Antona Corbijna.
MK: Pociągała mnie ciemna strona mocy. Wczesny Polański: "Wstręt", "Dziecko Rosemary", fascynacja Bergmanem i jego aktorami, potem "Requiem dla snu" Aronofsky’ego, "Trainspotting" Boyle’a. Ucieszyłaby mnie możliwość aktorskiego wejścia w takie rejony, które byłyby niebezpieczne, ryzykowne. Niestety, może poza Jarzyną, który zaproponował mi rolę Candy w "Niezidentyfikowanych szczątkach ludzkich…", nikt mnie w taki sposób nie obsadzał.

ŁM: Rzeczywiście – sądząc z twoich ról, trudno dostrzec mrok.
MK: Wszystkiemu winna ta słowiańska uroda… Zawsze byłam ułożona, raczej się nie buntowałam – w przeciwieństwie do Krzysztofa.

ŁM: Grzeczna dziewczynka.
MK: Raczej bezczelnawa. Umiałam postawić na swoim, ale zawsze z wdziękiem.

ŁM: Jesteście niemal rówieśnikami. Wasze drogi zawodowe są jednak różne. Co dalej?
KZ: Jest we mnie dużo cierpliwości, wewnętrzny spokój. Mogę poczekać na spotkania, na które warto sobie zasłużyć; na spotkania z ludźmi, do których chciałbym dorosnąć. I jeszcze jedno: nie chciałbym się ugiąć i robić rzeczy, z których nie potrafiłbym siebie rozgrzeszyć.
MK: Wielkie, wspaniałe rzeczy zdarzają się rzadko, ale głęboko wierzę, że mnie nie ominą.

ŁM: Śnią się wam konkretne role?
KZ: Nie pamiętam. Być może.
MK: Ostatnio śniło mi się, że w roli panny młodej na moim ślubie wystąpiła moja kuzynka…

ŁM: Jak w filmie. Jak we śnie…


Rozmawiał: Łukasz Maciejewski

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones